Quantcast
Channel: Piąty Pokój - najzabawniejszy blog wnętrzarski
Viewing all 200 articles
Browse latest View live

Walka z pudłem, czyli pocztowa historia z dreszczykiem

$
0
0
Dawno się tak nie spociłam. Nie, wcale nie przez te upały. Ze stresu! Na żadnej rozmowie o pracę ostatnio nie byłam, w telewizji nie występowałam, wizyty u proktologa nie miałam, a zestresowałam się i spociłam jak prosię przed świniobiciem.

Na poczcie.

Wiosną robiliśmy małe porządki w garderobie i postanowiliśmy - jak w zagranicznych programach o zbieraczach - część rzeczy oddać, część wyrzucić, część sprzedać, nad wszystkimi uprzednio załkawszy. Pierwsza i druga kupka dość szybko zniknęły z naszego domu, ale trzecia musiała się najpierw uleżeć - w końcu trzeba to-to obfotografować, opisać, aukcje powystawiać, no roboty z tym co niemiara. Wreszcie udało się: czując oddech jesieni na plecach (trzeba Wam wiedzieć, że czuję go już od tygodnia), sprzedałam ciuchy i zabawki po dzieciakach i wesolutko pojechałam na pocztę, żeby je wysłać.

Na poczcie, oprócz Stu dań z mąki według Siostry Honoraty, kolorowanek, bazarowych puzzli, organicznych mydełek, batonów z podobizną Ewy Wachowicz, chińskich portfeli, świecących kauczukowych piłeczek, książeczek o Duchu Świętym i gwiżdżących świstaków, można jeszcze kupić rzeczy naprawdę praktyczne i faktycznie potrzebne interesantom, takie jak pudełka na przesyłki.

Zupełnie beztrosko i bez głębszej refleksji, poprosiłam w okienku o takie pudełko. Nie wiem, co ja sobie myślałam, ale sądziłam, że oni je tam złożone już sprzedają, tylko od góry zawartość wrzucasz, pach!, zaklejasz i jesteś w domu. Teraz wiem, że byłam głupia, bo nikt rozsądny nie składowałby takich pudeł w formie zmontowanej - zabierają przecież ogromnie dużo miejsca. Ale człowiek uczy się na błędach, a kto nie ma w głowie, ten ma mokre pachy, jak mawiają. No więc miła pani wręczyła mi wielką kartonową płachtę o kształcie bardziej przypominającym schemat więzienia w Alcatraz niż coś, z czego ma powstać prostopadłościan (ja z matematyki byłam średniosłaba, ale jak wygląda rozcięte pudełko to jeszcze się mniej więcej orientuję...), a ja totalnie zgłupiałam. Wprawdzie był tam nadrukowany schemat składania tego narzędzia tortur, ale ponieważ cała krew z mózgu odpłynęła mi gdzieś do lewego kolana, równie dobrze mogłam w owej chwili badać krasnoludzkie runy - tyle samo bym zrozumiała.

Pudło miało dziesiątki fantazyjnych wypustek, dziurek, nacięć, no jednym słowem: wyglądało barokowo. Zaczęłam wymachiwać tą papierową taflą, udawać, że wiem, co i jak, że ja tu rach ciach i zaraz złożę, co to dla mnie. Kątem oka łowiłam utkwione we mnie spojrzenia pozostałych petentów, szczególnie tych, którzy byli w kolejce za mną, i widziałam, jak rozbawienie miesza się w nich ze zniecierpliwieniem - jak u naukowca, który właśnie dał szympansowi do ułożenia bardzo trudne puzzle (5000 elementów; samo niebo). Ręce mi się trzęsły, oczy zalewał zimny pot i czułam się jak mały, biedny mopsik na cyrkowej arenie, w świetle jupiterów składający żurawia z origami. Tylnymi łapami. I pod wiatr.

Mimo całej grozy, historia kończy się happy endem, bo stres podziałał na mnie na tyle motywująco, że pudełko złożyłam obiektywnie szybko (chociaż wydawało mi się, że moje zmagania trwają wieczność i nigdy się nie skończą - coś jak szkolna edukacja). Od tej pory wiem jedno: jeśli na pocztę, to tylko po książkę kucharską. A po karton - do Biedry, od zaplecza.

I nigdy więcej porządków w garderobie!


A teraz zdjęcie - zajawka kolejnego posta (jakaś miniaturka musi się przecież na fejsbuka zassać, prawda?)




Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Stara szkolna mapa - jak ją zdobyć, oprawić, wyeksponować

$
0
0
Miałam w podstawówce takiego wychowawcę, geografa. Na imię mu było I. Pan I. lubił siadywać za biurkiem z nogą założoną na nogę i - postukując w dziennik długim wskaźnikiem - wywoływać nieszczęśników do odpowiedzi. Nieszczęśnik taki stawał pod tablicą i drżącym głosem odpowiadał na pytania o wyżyny, niziny, zlewiska, równoleżniki, mady, prądy, fałdowania i inne kambry i prekambry. Koło tablicy, na zepsutym metalowym stojaku, w którym za przekładki służyły gwoździe, zawsze wisiała mapa. Pożółkła, spękana, pognieciona (#gimbynieznajo). I śmierdząca szlugami (#toakuratznajo). Czasem wspomniany Nieszczęśnik musiał znaleźć coś na tej mapie i grubo się gimnastykował, próbując ze wszystkich szeptów kolegów wyłowić tylko te prawilne, uczciwe podpowiedzi.




Pewnie powinnam mieć do geografii jakiś uraz albo chociaż maleńką traumeczkę, ale jak już wspominałam tutaj, w latach 90-tych byłam - jakkolwiek anachronicznie to zabrzmi - nerdem do sześcianu i wszystkie okresy paleozoiku wymieniałam jednym tchem. Odpowiadanie przy tablicy było mi więc nie-aż-tak-straszne, a i do żadnej z map nie chowam urazy. Dlatego kiedy kolejna próba zagospodarowania wielkiej, pustej ściany w gabinecie spełzła na niczym, postanowiłam poszukać na OLX starej, szkolnej mapy. I znalazłam. Trochę za mało jak na mój gust zieloną (wolę mapy fizyczne niż polityczne), ale za to najcałościowszą: Mapę Świata.





Nasza mapa ma zaledwie dwadzieścia lat, ale w szkolnej kanciapie musiało być ostro jarane, bo jest mocno pożółkła i niemiłosiernie klepie szlugami. Bardzo mnie cieszy ten jej nadszarpnięty zębem czasu wygląd. Jedyne, co było do zmiany, to oprawa - pierwotnie mapa usztywniona była dwiema plastikowymi rurkami. Żeby nadać jej bardziej vintage charakter, oprawiłam ją według pierwszego sposobu z tego posta. Szczegółowa instrukcja poniżej.


JAK ZDOBYĆ STARĄ MAPĘ?

Jest na to kilka sposobów. Basia Szmydt, moja ukochana Basia, ma w domu trzy stare mapy i choć nie zdradza szczegółów, jak je zdobyła (obstawiam włamanie z rabunkiem), to jednak uchyla rąbka tajemnicy:

Wystarczy pokombinować i poszukać w rodzinie pracowników szkół na przykład. Potem już z górki. Wiadomo, że dla szkół zazwyczaj takie starocie są po prostu śmieciami. Czasami gdy usypiam dzieci opowiadam im o dalekich podróżach, o piratach, którzy pływali po morzach i oceanach i o wszystkich dzikich zwierzętach żyjących na dalekich wyspach. Mam ogromną nadzieję, że obudzę w moich Maluchach zew podróżnika i będą ciekawi świata.

[Zdjęcie: Basia Szmydt]

Tym, którzy nie mają odpowiednich koneksji, polecam targi staroci i oczywiście moje ulubione źródło rupieci, czyli Internet, a konkretnie OLX. Stamtąd właśnie pochodzi moja mapa.


JAK JĄ OPRAWIĆ?

Jeśli uda się Wam upolować naprawdę starą mapę, prawdopodobnie będzie miała swoją własną, drewnianą oprawę i - o ile ta nie będzie bardzo zniszczona - nie warto jej wymieniać. Moja mapa, jako produkt z lat 90-tych, uzbrojona była w dwie rurki PCV i pozostawienie ich nie wchodziło w grę. Na szczęście demontaż był bardzo prosty: rurki były nacięte wzdłuż i wystarczyło je zsunąć z papieru, a następnie oderwać tekturowe paski przyklejone wszerz mapy.



Do wykonania nowej "ramy" potrzebne są cztery listewki o szerokości nieco większej niż szerokość mapy (ja z każdej strony dodałam po 5 cm). Bardzo efektownie prezentowałyby się tutaj również półwałki lub listwy delikatnie zaokrąglone.




Po wymierzeniu i docięciu drewna na odpowiednią długość, należy je wygładzić papierem ściernym (ja najpierw użyłam papieru o gradacji 120, a potem 240). Do cięcia takich małych elementów - trochę niezgodnie ze sztuką - używam zazwyczaj cienkiego brzeszczotu do metalu.



Do zabarwienia listewek użyłam jedynej bejcy, jaką miałam w domu, czyli bejcy ochronnej do mebli ogrodowych, kupionej w IKEA. W tym przypadku to całkiem wygodne rozwiązanie, bo tego środka nie trzeba już dodatkowo zabezpieczać - potraktowane nim drewno jest przyjemnie oleiste w dotyku. Kombinowałam z rożnymi stopniami rozrzedzenia preparatu i sprawdzałam, który odcień najlepiej komponuje się zarówno z samą mapą, jak i z pozostałymi dodatkami w naszym gabinecie.




Drewno malowałam rozrzedzoną bejcą dość obficie, a następnie szybko wycierałam tetrą. Położyłam dwie takie warstwy, a następnie pozwoliłam listewkom wyschnąć na słońcu.



Przymocowanie listew do mapy rozpoczęłam od sklejenia tych dwóch elementów taśmą. Drugą listewkę położyłam na pierwszej i już "na oko" zbiłam je w kilku miejscach cieniutkimi gwoździami.


Podczas wykonywania górnej oprawy należy pamiętać o umieszczeniu między listewkami sznurka, na którym zawiśnie mapa. Aby jego końcówka nie wyślizgnęła się spomiędzy drewienek, na końcu zawiązałam zwykłą nakrętkę od śrubki.



JAK JĄ WYEKSPONOWAĆ?



Mapy szkolne to wielkie bestie, więc zazwyczaj potrzebują sporo miejsca na ścianie. Im więcej wolnej przestrzeni dookoła takiej dekoracji, tym lepszy efekt. Właśnie ze względu na swoje rozmiary mogą z powodzeniem tworzyć tzw. accent wall zamiast tapety, galerii zdjęć czy wyróżniającego daną ścianę koloru i stać się główną ozdobą pomieszczenia.


Po więcej inspiracji zajrzyjcie na moją tablicę   -m a p s -  na Pinterest:




Lubicie mapy? Zobaczcie też, jak stworzyć mapę-trofeum z rodzinnych wojaży!



Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket


Nasz skandynawski trip, czyli jak przejechać 4,5 tys. km z dziećmi i nie zwariować

$
0
0
Szczerze mówiąc, nigdy się specjalnie o taką podróż nie prosiłam. Spośród dziesiątek ciekawych wakacyjnych destynacji raczej nie wybrałabym Skandynawii, ba - nie wybrałabym zagranicy w ogóle, bo od kilku lat jestem prawdziwą turystką-patriotką. W zeszłym roku przejechaliśmy Polskę od Helu po Dolny Śląsk, tym razem chciałam wybrać się na Roztocze lub do Borów Tucholskich...


Nie jestem też zwariowanym skandynawofilem, a na dźwięk słowa Północ podniecam się tylko w Sylwestra. Dlatego było mi nawet trochę głupio, kiedy śledząc na Instagramie mój wakacyjny hasztag #piatypokojscanditrip2016, pisaliście, że tak zazdrościcie, że wow: fiordy, wow: A z kropeczką i wow: duński design. Myślałam sobie, że może ja niegodna jestem tej podróży? Może mój Mąż powinien był - w drodze castingu - wyłonić kogoś innego? Spojrzałam jednak wtedy na moje kochane Dzieci - jedno płaczące wniebogłosy nad upadłym chrupkiem, drugie próbujące zdemolować publiczny plac zabaw i otrzeźwiałam: przecież nikt by na ten casting nie przyszedł!


Trafiło się akurat mnie, bo czasem tak bywa. A kiedy trafia Ci się tydzień darmowego noclegu w Norwegii, to długo się nie zastanawiasz, tylko pakujesz sweter, tankujesz auto, sprawdzasz, czy te dzieci z tyłu to na pewno Twoje i jedziesz. 


Postanowiliśmy pokonać całą trasę samochodem: robiąc pętelkę i po drodze zwiedzając tak dużo, jak się da. Oczywiście na miarę możliwości naszej patologicznej rodziny: dwójki zniedołężniałych fizycznie i umysłowo dorosłych, nadpobudliwego dwulatka i nadwrażliwego czterolatka. Mimo że nasze wspomnienia i ilość zdjęć świadczą o naprawdę imponującej liczbie atrakcji, to jednak nie będę ukrywać, że mam po tej wyprawie lekki niedosyt, a mówiąc ładniej: apetyt na więcej. Z wielu rzeczy trzeba było zrezygnować, głównie z braku czasu. Musieliśmy wszak przejechać 4500 kilometrów w kilka dni. A którędy? A tędy:



JAK SIĘ SPAKOWAĆ?

Zawsze mi się wydaje, że jestem podróżniczką-minimalistką i na wyjeździe nie potrzebuję niczego oprócz świeżych gaci i szczoteczki do zębów (a i bez tego pewnie umiałabym się obejść). Iluzja ta rozwiewa się, gdy zaczynam się pakować: wówczas zupełnie niespodziewanie okazuje się, że do przewiezienia wszystkich niezbędnych mi i mojej rodzinie rzeczy przydałaby się karawana czterdziestu wielbłądów. W tym roku dodatkową trudnością był fakt, że przewidywaliśmy kilka noclegów na różnych kempingach, a jako namiotowe dziewice nie wiedzieliśmy, co na polu jest niezbędne, a bez czego można się obejść.

Zapakowaliśmy więc samochód po samą podsufitkę, starając się nadać temu chaosowi jakieś ramy:
  • Rzeczy kempingowe (mały namiot, karimaty, ręczniki, kuchenka, naczynia, etc.) upchnęliśmy do boxa dachowego (na czas podróży zabezpieczonego dodatkowo taśmą ściągającą).
  • Na samym dnie bagażnika zamieszkała walizka z rzeczami, które miały przydać się dopiero na miejscu, gdy już "osiądziemy" w Norwegii: kapoki, gry planszowe, dodatkowe zmiany ubrań, buty trekkingowe.
  • Na wierzchu ułożyliśmy walizkę z tym wszystkim, z czego będziemy korzystać podczas pięciodniowej podróży przez Danię i Szwecję: ubrania (te dziecięce według równania: ilość ubrań = liczba dni x moc brudzenia się), kosmetyki, itp. 
  • Do tego mnóstwo toreb i worów upchniętych w całym aucie z zapewnieniem jedynie małego prześwitu dla kierowcy w miejscu przedniej szyby i korytarzy powietrznych doprowadzających tlen każdemu z pasażerów. 
System okazał się całkiem niezły; nikogo nie przygniotło (przynajmniej nie śmiertelnie), a w miarę, jak uszczuplaliśmy zapasy polskiego (taniego) jedzenia, ilość miejsca wokół nas zwiększała się i zwiększała.



JAK SIĘ TAM DOSTAĆ?

Promem, oczywiście. Norwegia, Szwecja, a także Niemcy są całkiem nieźle skomunikowane z Danią, a rejsy realizuje kilku armatorów. Bilety najlepiej kupować minimum 2 tygodnie przed planowanym wypłynięciem, bo wtedy ceny są ponoć najkorzystniejsze. Ponadto, zostawianie sobie tego na ostatnią chwilę może się skończyć - tak jak w naszym wypadku - wyczerpaniem się biletów, na które mieliśmy chrapkę. Rezerwować można bezpośrednio u armatorów lub przez stronę pośrednika, np. Directferries. Warto wiedzieć, że kiedy na stronie armatora bilety są już wyczerpane, pośrednicy zwykle mają jeszcze jakąś dodatkową pulę (#storyofourlife).

Na naszą pierwszą przeprawę (z Niemiec do Danii) spóźniliśmy się z powodu korka na autostradzie. Jeśli na którymś etapie podróży wiecie już, że na pewno nie zdążycie dojechać na czas, jak najszybciej skontaktujcie się z Waszym armatorem (zapiszcie sobie awaryjny numer Obsługi Klienta zawczasu, bo w trasie różnie bywa z zasięgiem Internetu...). Ja właśnie tak zrobiłam i miła pani ze Scandlines przebukowała nasz bilet na kolejną godzinę bez dodatkowych opłat. Nie zawsze jednak będzie tak różowo, ponieważ większość promów nie pływa aż tak często jak ten na linii Rostock-Gedser i może się okazać, że macie jednodniowy poślizg i konieczny jest awaryjny nocleg w mieście portowym.

Jeśli czeka Was rejs dłuższy niż 2-3 godziny, a jesteście z dziećmi, rozważcie zakup rezerwowanych miejsc siedzących. Skorzystaliśmy z tego podczas drugiej przeprawy i bardzo sobie to rozwiązanie chwaliliśmy: dopłaciliśmy ok 100 PLN za 4 miejsca (właściwie 3, bo dwulatek dostał swoje gratis), a w zamian dostaliśmy wypasione fotele z monitorkami z zagłówkach. Z telewizją. Z Cartoon Network. Alleluja.



GDZIE SPAĆ?


Airbnb

Odkryciem tego roku jest dla nas Airbnb, czyli portal, poprzez który Szary Człowiek może ogarnąć sobie nocleg u innego Szarego Człowieka. Wypróbowaliśmy go już nieco wcześniej, podczas naszego weekendowego wypadu do Łodzi, i byliśmy szalenie zadowoleni. Teraz, po kolejnych czterech doświadczeniach z tą formą nocowania, nie wyobrażam już sobie innej. 

Pierwsza zaleta to oczywiście cena. Za kwotę znacznie mniejszą niż hotelowa (różnicę tę odczujemy szczególnie za granicą) otrzymujemy nie tylko posprzątany, przygotowany pokój/mieszkanie/dom do naszej dyspozycji. Ta forma daje znacznie więcej, bo pozwala silniej poczuć klimat danego miejsca, miasta, kraju... Większość hoteli jest wszędzie taka sama i nawet, jeśli w Katarze na ścianach wiszą oprawione kindżały, a we Francji martwe natury z serem pleśniowym, to jednak jesteśmy tam trochę odseparowani od prawdziwego świata. Dzięki Airbnb wchodzimy do zwykłego domu, siadamy na meblach, jakie wybiera przeciętny obywatel, jemy jego łyżkami, oglądamy grzbiety książek, które czyta i kartkujemy czasopisma, które prenumeruje. Rano zaś z jego kuchennej szafki wyciągamy jego kawę i pijemy ją z - być może - jego ulubionego kubka. Przyznacie, że to trochę inna bajka...

Wiadomo, że jest tu pewien promil ryzyka i - jak to w kontaktach z ludźmi - można się sparzyć. By tego uniknąć, zawsze zwracajcie uwagę na dotychczasowe recenzje gości, którzy danego Gospodarza odwiedzili przed Wami. Mimo iż procedura zgłoszenia się do Airbnb jest surowa i upierdliwa, zdarzają się niewypały i Gospodarze serwujący swoim Gościom koszmarki w postaci łoniaków pod prysznicem, plam na pościeli widocznych nawet bez ultrafioletu, braku czystych ręczników, itp. Zawsze. Czytajcie. Recenzje.

To, czy Gospodarz będzie z Wami w tym samym domu, zależy wyłącznie od Was - my za każdym razem podczas wyszukiwania zaznaczaliśmy opcję "całe miejsce" i braliśmy pod uwagę tylko te lokalizacje, w których będziemy mogli być sami. Z czterech Gospodarzy trzech nie poznaliśmy w ogóle - klucze czekały kolejno: u sąsiadki, pod doniczką oraz pod wycieraczką. Poziom zaufania level Scandi.

Jeśli ta forma nocowania Was zainteresowała, poczytajcie również o Couch Surfingu. My jakoś nie mogliśmy sobie wyobrazić aż takiego robienia kłopotu komuś za darmo (nie komentujcie tej decyzji, jeśli nie znacie moich dzieci...). Płacąc, choćby stosunkowo niewiele, czuliśmy się znacznie bardziej komfortowo.

Kemping

Dwa noclegi wypadły nam na kempingach i - jak wcześniej wspomniałam - przeżyliśmy tam namiotowy chrzest bojowy. I to naprawdę bojowy, bo na miejsce dotarliśmy w nocy i nie dość, że zakwaterowano nas tylko dzięki uprzejmości obsługi, która zgodziła się poczekać na nas do 22:15, to musieliśmy rozłożyć namiot i resztę majdanu w ciemnościach, jedynie przy mizernym świetle latarki czołowej. Było hardkorowo, ale cieszyłam się jak dziecko. Jak przygoda, to na całego!

Kemping w Danii, na którym zarezerwowaliśmy miejsce online (łącznie z wyborem konkretnej "działeczki"), był naprawdę świetny i doskonale nadawał się na debiut, za sprawą komfortowych warunków. Czyste i dobrze wyposażone sanitariaty, kuchnia, pralnia, osobna przemysłowa umywalka do czyszczenia ryb i to, co najbardziej ułatwiło nam pobyt: plac zabaw (z gigantyczną trampoliną) pod nosem i kilka łazienek rodzinnych - rewelacja. No i blisko do pustej (nie licząc meduz) plaży nad duńskim kawałkiem Bałtyku... Aż szkoda, że spędziliśmy tam tylko 12 godzin, z czego 3/4 przespaliśmy...

Niemieckiemu kempingowi pod Lubeką też trudno cokolwiek zarzucić, choć nie był aż tak fajnie wyposażony jak duński. Ale był placyk, były spoko łazienki (prysznice płatne pół ojro za 5 min), była skoszona trawka, było git.



JAK PRZERTWAĆ Z DZIEĆMI?

Wiele osób łapało się za głowę, słysząc, na co porywamy się z tak małymi i biednymi dzieciaczkami. Owszem, mieliśmy świadomość hardkorowości tej misji, ale też znamy siebie i swoje dzieci. Więc po pierwsze: wiemy, że dobrze znoszą podróże samochodem, nawet te długie - sporą część przesypiają, a potem trochę zabawy, trochę tabletów, trochę zaciskania zębów i zatykania uszu i jakoś idzie przeżyć. Zresztą, są zahartowani od małego, bo ja naprawdę nie umiem usiedzieć w miejscu i ciągle chciałabym gdzieś tę moją rodzinę ciągać. A po drugie, nasze dzieci są upierdliwe i męczące wszędzie, gdzie się znajdą, niezależnie od tego, czy siedzą na kanapie, czy w foteliku samochodowym. Więc co za różnica?

Większość z tych 4500 km to były krótkie, rwane przejazdy trwające 1-2 h lub mniej. Ale zdarzyło się też kilka długich przepraw (szczególnie pierwszego i ostatniego dnia) i nie będę ukrywać: tablet uratował nam życie. Trochę gier (głównie LEGO), filmy (głównie o LEGO) bardzo się sprawdziły. Za radą Basi Szmydt kupiliśmy też trochę kolorowego zabawkowego junku, który dawaliśmy chłopakom stopniowo i z zaskoczenia, żeby ich na chwilę zająć. Większość kupiliśmy, jak Basia, w Tigerze, ale kupione w gigantycznych rozmiarów kopenhaskim salonie LEGO klocki były jednak najhitowszejszym hitem.

Z całej podróży najbardziej spodobała mi się Dania. Wszystkich powodów nie będę teraz wymieniać, wspomnę tylko, że zauroczyła mnie kompaktowość tego kraju. Jest na tyle mały, że dystanse między atrakcjami nie są duże i idealnie podróżuje się po nim z dziećmi właśnie.

Ilość zwiedzania staraliśmy się zbalansować z ilością czystego żywego funu dla dzieciaków, więc zamiast kilku muzeów zwiedziliśmy parę naprawdę świetnych placyków zabaw. Jeśli planujecie zwiedzanie jakiegoś miasta, polecam również zawczasu sprawdzić i zapisać sobie adres wypasionego placu zabaw, blisko starówki lub innych bardziej "dorosłych" atrakcji.

Dania to również królestwo parków rozrywki z przesławnym Legolandem na czele, więc tu też jest pole do popisu. My nie korzystaliśmy, ale Wy skorzystajcie i mi opowiedzcie.

Przez chwilę martwiłam się, czy ten wyjazd nie będzie dla dzieci nudny, ale gdy któregoś wieczoru usiedliśmy i podsumowaliśmy wszystko, żeby ułatwić Dużemu odpowiedz na pytanie co ci się najbardziej podobało, okazało się, że naprawdę udało się nam znaleźć moc zajęć ciekawych dla całej rodziny. I ani razu nie usłyszeliśmy nudzę się

A co takiego robiliśmy??

Płynęliśmy promem, spaliśmy w namiocie, skakaliśmy na gigantycznej trampolinie, widzieliśmy meduzy na plaży, klify, latarnie morskie, byliśmy w świetnym średniowiecznym skansenie na turnieju, spędziliśmy dwa dni w pięknym apartamencie pełnym zabawek, wspięliśmy się na szczyt okrągłej wieży, byliśmy w wielkim sklepie LEGO, ganialiśmy się po ogrodzie różanym, widzieliśmy syrenkę i piękną fontannę Gefion, jechaliśmy dłuuuugim mostem miedzy Kopenhagą a Malmö, byliśmy w pięknym wiejskim ogrodzie w centrum miasta, jedliśmy burgery na starówce, zeszliśmy skansen w Oslo, gdzie siedzieliśmy na traktorze i łapaliśmy renifera na lasso, widzieliśmy niesamowity park Vigelanda, stary drewniany kościół w Heddal, pływaliśmy motorówką, łowiliśmy ryby w jeziorze, byliśmy na grzybach w dzikim lesie, widzieliśmy wodospady, fiordy i owce (mnóstwo owiec), odwiedziliśmy muzeum z całym piętrem genialnie przystosowanym dla dzieciaków, mieszkaliśmy w dwóch stuletnim domach, wspinaliśmy się na wysokie wydmy, a następnie na szczyt zasypanej przez nie latarni morskiej, widzieliśmy cmentarzysko Wikingów, głaskaliśmy pasące się na nim stado owiec i czyściliśmy buty z ich wszechobecnych kup, widzieliśmy skansen w Aarhus, rynek w Odense i całe przepiękne Ribe, zwiedziliśmy muzeum lalek teatralnych w Lubece i bawiliśmy się na dokładnie dwunastu placach zabaw.



Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Żółta ławka w jadalni

$
0
0
Metamorfoza naszego kącika jadalnianego, choć tak dumnie przeze mnie ogłoszona już pół roku temu, tak naprawdę wcale jeszcze nie dobiegła końca. O długich, bolesnych, ale owocnych poszukiwaniach stołu już Wam opowiadałam, o tu:

MARSZ DO STOŁU! CZYLI DWA SŁOWA O JEDZENIU PRZED TELEWIZOREM

Niewiele do tej pory wspomniałam o tym, co wokół tego stołu ma stać. Krzesła przez długie miesiące były u nas tematem... trudnym. Był taki mroczny czas w naszym domu, kiedy każdy musiał po odejściu od stołu swoje krzesło położyć na ziemi, najlepiej w jakiś taki zwichrowany, nieoczywisty sposób - żeby jak najbardziej utrudnić rocznemu wówczas Małemu podniesienie go i wspięcie się po nim na stół. I zabawę nożami. I walenie łyżką w żarówkę. I rysowanie po ścianie ketchupem. Nie wiem, czy wyobrażacie sobie to, co ja piszę, ale uwierzcie mi na słowo: było to strasznie dołujące i frustrujące, bo salon o każdej porze dnia wyglądał jak pobojowisko. Nawet jeśli raz w miesiącu udało się nam posprzątać i odkurzyć (no dobrze, raz na dwa miesiące...), to walające się po podłodze krzesła sprawiały, że pokój i tak wyglądał jak mieszkanie dobrego agenta CIA tuż po włamaniu się doń złego szpiega z KGB (takiego, wiecie, z szeroką żuchwą i spojrzeniem à la Pani z Dziekanatu). No pierdolnik i tyle.

Złe czasy minęły, a uraz do krzeseł pozostał (nieprawda, tak tylko piszę...) Wtedy właśnie zaczęłam myśleć o ławce - prostej, szerokiej i bez oparcia. Mogłaby mieszkać pod stołem, tuż przy ścianie, i ujawniać się dopiero podczas nalotów gości. Później niestety podzieliłam się moimi ławkowymi planami na fanpage'u i Dziewczyny w komentarzach bezlitośnie zaraziły mnie pragnieniem posiadania ławki ze szczebelkami (dzięki, Laski, już Wy wiecie, że o Was mowa! Jesteście mi winne 350 zeta!) Zaczęłam się za tym rozwiązaniem rozglądać w sklepach internetowych, a tutaj możecie podejrzeć efekty tego rozglądania oraz kilka skandynawskich inspiracji ławkowych:

JEŚLI NIE KRZESŁA TO CO? CZYLI O ŁAWKACH W JADALNI

W końcu z niebios (prawdopodobnie; nie wykluczam jednak, że mógł to być sygnał z otchłani piekła) przyszło olśnienie: przecież ja przyszłam na świat z misją! Urodziłam się po to, żeby ciekawe meble już nigdy nie musiały gnić w czeluściach OLX, na zapyziałych strychach i w zatęchłych piwnicach. Znajdę jakąś biedną ławeczkę, pomyślałam, adoptuję i pokocham jak własną. Niczym skryta w mroku Waszego kapcia włochata pajęczyca, zarzucałam więc swoje lepkie sieci, by upolować siedzisko moich marzeń. Tak długo przetrzepywałam oferty na OLX, aż wytrzepałam komplet mebli z ławką narożną w roli głównej.

Sukces był połowiczny, bo przecież tak wielkie ławiszcze nijak nie wlazłoby mi do chałupy. No ale od czego ma się Rodzinę, a konkretnie Siostrę Cioteczną, która zawodowo zajmuje się renowacją mebli? Poprosiłam Hanię, żeby przerobiła mi narożnik na ławkę prostą. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jakie to trudne zadanie, ale Hanka, najsolidniejsza firma ever, świetnie się spisała. Ławkę przerobiła, oczyściła, dla mnie zostawiając to, co najprzyjemniejsze, czyli malowanie.


Od początku wiedziałam, że chcę mój nowy nabytek pomalować farbą kredową, a jeśli kredówka, to oczywiście Annie Sloan. Głównie dlatego, że to jedyne farby tego typu, jakie miałam w dłoni i w jakich maczałam pędzel. No i troszkę dlatego, że ich twórczynię miałam przyjemność poznać osobiście:

SPOTKANIE Z LEGENDĄ, CZYLI O FARBACH KREDOWYCH ANNIE SLOAN

Tak, to jest ten moment, w którym robi się kontrowersyjnie. Znam różne opinie na temat Chalk Paint i wiem, że wiele osób narzeka na przykład na to, że kiepsko sprawdziła im się na szafkach kuchennych. Bardzo przepraszam za brutalność, ale jeśli ktoś jest na tyle... [gryzę się w język] oderwany od rzeczywistości, że maluje kuchnię farbą kredową, to niech przynajmniej - odrobinę wytrzeźwiawszy - przyłoży się porządnie do woskowania. I poczyta sobie na zagranicznych stronach i blogach, że tak mocno eksploatowane meble wypadałoby woskować (a także podmalowywać) częściej niż inne. Myślę, że nawet raz w miesiącu. Wtedy ma to szanse powodzenia. A jeśli zamierzacie mi teraz powiedzieć, że przecież producent obiecywał..., to mam do Was tylko jedno szczere pytanie: czy idąc do Mokpola i sięgając po solone Lejsy spodziewacie się widoku idealnie wyprasowanej i wypełnionej po brzegi paczki doskonałych, niepołamanych czipsów? No ja nie. Mimo że też się reklam naoglądałam. Marketing to marketing, nie wyłączajcie zdrowego rozsądku tylko dlatego, że w pięknej reklamie tańcząca na bosaka aktorka, tuląc do policzka miękki sweterek, obiecała Wam ubrania pachnące przez dwie doby górskim potokiem. Ludzie!

Moja ławeczka będzie eksploatowana w ekstremalnych warunkach i jestem bardzo ciekawa, jak kredówka zda na niej egzamin. Nie wiem tego - to jeden wielki eksperyment. Tym bardziej, iż nie mam pewności, czy wszystkie czynności przeprowadziłam zgodnie ze sztuką, bo był to pierwszy raz, kiedy malowałam taką farbą coś większego niż świecznik. Doznania były jednak wspaniałe i choć jeszcze niedawno nie umiałabym sobie wyobrazić w moim domu mebla pomalowanego tak "swobodną" techniką, jaką narzuca Chalk Paint, to teraz baardzo się cieszę z efektu. Farba kredowa to farba dla mnie: osoby leniwej, niechlujnej i bardzo szybko nudzącej się. Malowanie nie było wcale stresujące i wymagające, bo wiedziałam, że smugi i ślady pędzla są w tym wypadku efektem pożądanym. A nie ubocznym. Nawet Duży i Mały spróbowali swoich sił:


Oprócz wygładzenia drewna drobniutkim papierem ściernym (240) i porządnego odpylenia, malowania nie poprzedziły żadne inne czynności. Żeby przełamać English Yellow kroplą zieleni, do puszki farby dodałam odrobinę Antibes Green. Związane z kolorami i odcieniami wątpliwości cierpliwie pomagała mi rozwiewać Monika z Pracowni Patynowy (dzięki, Moniko!) Po dwóch warstwach nakładanych w bardzo przyjemnej atmosferze (na tarasie, przy muzyce Eddiego Granta i z Lagerem w dłoni), przyszedł czas na woskowanie bezbarwnym Clear Wax. Po woskowaniu kolor nieco ściemniał, weźcie to pod uwagę planując Wasze przygody z ASCP!

Dobrze, dość gadania, niech przemówią zdjęcia (tak, przesuniemy lampę; nie martwcie się):


  ...od razu weselej, prawda?


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Mieszkać jak Duńczyk

$
0
0
Dania i ja to była miłość od pierwszego wejrzenia. No dobrze, może nie miłość, bo miłością to ja pałam do krewetek w tempurze i to jest dopiero prawdziwe uczucie z wieloletnim stażem i bagażem doświadczeń. Nie wiem jednak, jak inaczej określić ten stan, gdy człowiek wjeżdża do jakiegoś kraju, a na twarz momentalnie wjeżdża mu banan i nie chce zejść aż do granicy z Niemcami.

Dania jest wspaniała i nie dziwię się już, że jej obywatele rokrocznie zajmują wysoką pozycję w rankingu najszczęśliwszych ludzi na planecie. Gdybym - po tym jakże krótkim pobycie - miała opisać ten kraj w kilku słowach, powiedziałabym o nim, że jest uporządkowany, otwarty, funkcjonalny, bezpieczny, prosty w obsłudze, dobrze zaprojektowany, a do tego piękny i bezpretensjonalny zarazem. Do tego dochodzi nieprzetłumaczalne pojęcie Hygge, czyli przytulności, komfortu, dobrego samopoczucia i relaksu w gronie najbliższych. Takiego, wiecie, siedzenia w ciepłym mieszkanku, z kubkiem parującej herbaty w dłoni i toczenia wesołych rozmów z rodziną, podczas gdy za oknem pada deszcz, hula śnieżyca albo Godzilla walczy z Mechagodzillą. Łapiecie ten klimat? Duńczycy bardzo o to dbają i wychodzi im to na dobre. Nigdy w życiu nie rozważałam emigracji, ale gdybym kiedyś została niesłusznie (albo słusznie) posądzona o morderstwo i musiała ukrywać się przed CBŚ-em, wybieram Danię albo Kiribati.

W poście o naszym wakacyjnym tripie (JAK PRZEJECHAĆ 4500 KM Z DZIEĆMI I NIE ZWARIOWAĆ) wspominałam już, że przejechaliśmy przez Skandynawię robiąc "kółeczko" i dwa razy zahaczając o Danię - najpierw o wschód kraju, a dokładnie wyspy: Falster i Zelandię (to tam, gdzie Kopenhaga, pamiętacie z geografii?), a w drodze powrotnej z Norwegii przemierzyliśmy Jutlandię i zwiedziliśmy co nieco na wyspie Fyn. Pisałam też już wcześniej o tym, że noclegi zorganizowaliśmy sobie przez portal Airbnb - to był absolutny strzał w dziesiątkę. I o tym właśnie będzie dzisiejszy post.

Dzisiaj pokażę Wam mieszkanie, które otworzyło mi oczy na pewne sprawy związane z urządzaniem wnętrz. Oto "nasze" dwa pokoje w Kopenhadze:
 

Wierzę, że te zdjęcia są w stanie choć trochę oddać klimat tego mieszkanka. Nas w każdym razie zachwyciło tam wszystko (no, może oprócz łazienki, choć to też była nie lada ciekawostka krajoznawcza): podłoga z drewnianych dech, mieszanina starych, odnowionych mebli z modnym skandynawskim designem, zabawne bibeloty, kolorowe dodatki, widok z okna kuchennego i w ogóle cała "nowość" i "inność" tej sytuacji dla nas, czyli "apartamentu" w prawie stuletniej kopenhaskiej kamienicy.

W tych dwóch pokojach na co dzień mieszka Lena ze swoim kilkuletnim synem i - mimo iż nie mieliśmy okazji ich poznać - obecność tej dwójki czuć było na każdym metrze kwadratowym. To właśnie zrobiło na mnie największe wrażenie i otworzyło mi oczy: przedmioty osobiste, związane z wykonywaną pracą czy uwielbianą pasją miały swoje miejsce w tym domu. Nikt ich nie upchnął w szufladach, nie zasłonił, nie ukrył. Nawet jeśli nie były piękne, nawet jeśli trąciły kiczem albo były do bólu użytkowe i ani trochę nie zdobiły - one po prostu miały prawo tam być. Bo ktoś im to prawo dał.

Przy tym, całe mieszkanie było naprawdę świetnie urządzone - jakby od niechcenia, bez wysiłku i napinki. I tak sobie kombinuję, że do tego trzeba się chyba po prostu wychować w Danii, gdzie na przestrzeni lat jedne ikony designu prześcigały drugie. Gdzie sklepy są pełne przedmiotów dobrych, ładnych i praktycznych. Gdzie tak bardzo dopracowano pojęcie funkcjonalności mebli i innych przedmiotów codziennego użytku, a przy tym włożono je w szalenie estetyczną formę. Gdzie widocznie nie da się tego spierdolić. Takie państwo, taki mają klimat.

Wróciłam zatem do Polski z głową przepełnioną myślami i wnioskami. Po powrocie od razu wyciągnęłam magnesy lodówkowe przywiezione z rożnych naszych wojaży, które - schowane niby przed dziećmi - od kilku miesięcy kurzyły się w szafie. Ponieważ Mały nie je już papieru, na dolne półki regału wróciły książki - nawet te brzydkie z grzbietami w kolorze sraczki, ułożone tematycznie a nie kolorystycznie. Albo w ogóle nie ułożone, tylko równie chaotyczne jak ja sama. Przychylnym okiem spojrzałam na leki stojące na lodówce, toster, który wiecznie na wierzchu, i porozkładane wszędzie tablety. Tak żyjemy, takie mamy potrzeby, tak po prostu być musi.

A u Was jak to wygląda? Zgadzacie się ze mną, że #domtoniemuzeum?

P.S. Mieszkanie Leny jest obecnie wystawione na sprzedaż. Kto ma wór pieniędzy i ochotę, by zostać kopenhażaninem?

Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Miedziany reling w loftowym stylu - Zrób to sam

$
0
0
Pamięć mam kiepską, już się Wam do tego przyznawałam, ale to wydarzenie pamiętam jak dziś. Wyobraźcie to sobie ze mną: późne lata dziewięćdziesiąte, Wielka Płyta, kuchnia. Rodzice właśnie wrócili z niedzielnej mszy w IKEA i wypakowują swoje grzechy, jeden po drugim, na blat. Wśród tych grzechów jest jeden, który świeci wyjątkowym blaskiem, a gdy Mama wyjmuje go z torby, słyszę anielskie surmy, chór Poznańskich Słowików i klaskanie Rubika, daję słowo. 

Nie wiem, jak mam teraz przejść do meritum, nie rozczarowując Was, bo z torby wyjęty został... reling na ścianę. A dokładniej, taka listwa-prowadnica. Nichuja nie brzmi to poetycko, ale uwierzcie mi: myślałam, że Starzy przywieźli do domu ucieleśnienie Nowoczesności. Boże, jak wspaniały system, myślałam. Listewkę se przykręcasz i wieszasz takie... takie różne te. Pojemniczki. I koszyczki. Na cośtam. Wow. Jak zaproszę Magdę, to jej się z wrażenia chyba taśma z kasety wkręci w łokmena* [p. przypisy]. 

System, jak to system, okazał się dość beznadziejny. Te różne te nie chciały się w swoich dziwacznych prowadnicach przesuwać, korzystało się z tego dość ciężko. Ale to może powinna się moja Mama wypowiedzieć, bo ja w tamtych czasach wchodziłam do kuchni tylko po to, żeby otworzyć lodówkę, pogapić się w nią tępo przez kilkadziesiąt sekund i - z konstatacją, że nie ma nic do żarcia - zamknąć z hukiem. Jednak jakiś sentyment mi widocznie do relingów został, bo dwadzieścia lat później postanowiłam sobie taki system zrobić sama.

Potrzeba ta pojawiła się w gabinecie i zrodził ją... antyminimalizm. Założyłam bowiem, że na biurku i nad nim ma się dziać. Chciałam mieć wszystkie potrzebne pierdółki pod ręką, a jednocześnie nie uszczuplać miejsca na blacie. Gdyby miał on 80 cm szerokości, to luzik - jako nastolatka miałam takie biurko i wiem, że na tak wielkiej powierzchni można swobodnie przez około miesiąc tylko przesuwać rzeczy wgłąb i na boki, zamiast sprzątać. Po miesiącu zresztą dalej można, ale już nie tak swobodnie, gdyż przepchnięcie takiej masy papieru wymaga więcej siły. Mój blat ma teraz 65 cm szerokości i po prostu część rzeczy musiałam wyeksmitować do góry. Czyli właśnie na reling, który bardzo łatwo wykonać samemu:



Do wykonania miedzianego relingu potrzebne będą:

  • Miedziana rura (z marketu budowlanego, dział Hydraulika) - im grubsza, tym lepsza. Ja mam 15mm i przy tych długościach (2 x 1,5m) wolałabym jednak coś grubszego
  • Zaślepki do rur
  • Jeśli Wasz reling będzie składany z dwóch rur - złączka
  • Wsporniki do karnisza; ja użyłam ikeowych BETYDLIG, bo są tanie i czarne. Małym relingom wystarczą dwa uchwyty na brzegach; długie podeprzyjcie jeszcze dodatkowo na środku.
  • Haczyki - do rury 15mm idealnie pasują FINTORP z IKEA. Przy grubszych rurach spróbujcie haków GRUNDTAL w kształcie litery "S".
  • Kołki i wkręty dobrane do rodzaju ściany

Montaż jest dziecinnie prosty: ustalamy umiejscowienie relingu (doradzam, żebyście zainstalowali go ciut wyżej niż ja swój), zaznaczamy miejsca, w których znajdą się kołki, a następnie wybieramy na ochotnika osobę, która wywierci dziury w ścianie. Po zamontowaniu wsporników, wsuwamy do nich rurkę uzbrojoną w odpowiadającą naszym potrzebom ilość haczyków. Korkujemy jej końce zaślepkami i właaa-la! Możemy już wieszać te wszystkie te  i cieszyć się wolnym miejscem na blacie.




*łokmen, własc. Walkman - przenośny odtwarzacz kaset magnetofonowych. Jeśli nie wiesz, co to kaseta magnetofonowa - nie brnijmy w to dalej.


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Metamorfoza kącika PRL, czyli zmiany od dołu do góry

$
0
0
Kącik PRL, jak go pieszczotliwie nazywam, zyskał swoje miano dzięki stojącej tam komodzie upolowanej przeze mnie (oczywiście) na OLX. Po zakupie tak długo zastanawiałam się nad metamorfozą tego mebla i obejrzałam taki nadmiar inspiracji, że w końcu - jak to zwykle u mnie bywa - polubiłam ją taką, jaka była. Przyznam się Wam szczerze, to u mnie norma: im dłużej mam z czymś lub kimś, nawet nielubianym, do czynienia, tym większą sympatią zaczynam do niego pałać. A już ostateczna mogiła, jeśli ten ktoś mi się przyśni. Kiedyś w podstawówce (ale już tak pod koniec, kiedy nie można było lubić Backstreet Boys) przyśnił mi się Nick Carter. I potem, daję słowo, kochałam go całym sercem. Przez jeden dzień.


O czym to ja... Aha. Nie chciałam dokonywać w (na) komodzie żadnych drastycznych zmian, ale świerzbiące ręce nie dawały mi spokoju. Zafundowałam jej naklejki, by choć trochę ożywić ten stateczny brąz, ale po kilku miesiącach zerwałam je z przyjemnością (i fragmentami lakieru). W końcu, po pomalowaniu ławki w jadalni, wszystko zaczęło się w mojej głowie układać w sensowną całość. Pomyślałam, że rzucę na komódkowe nóżki tę samą żółć, co na ławę, wnętrze szuflad wykleję tapetą (uwielbiam, kiedy mebel ma ten rodzaj ozdoby i niejedną komodę kupiłam pod wpływem wzorków na dnie szuflady), a wiszącą nad nią półkę na skórzanych pasach zamienię na jakiś ciekawy plakat. Na coś fajnego, nie-nudnego, kolorowego i z lekkim jajem.


W sieci przypadkowo trafiłam na reprinty filmowych plakatów z Colargolem (pamiętacie ziomeczka?) i od tej pory chodziły mi one po głowie. Były duże, idealne do ramki 100x70 w której kiedyś mieszkał plakat FAMILY (do pobrania tutaj), kolorowe, wesołe, trochę przekorne. No i - co chyba najbardziej mnie przekonało - mam do tego misia sentyment, bo moi rodzice uparcie twierdzą, że jako noworodek do złudzenia go przypominałam. 


Moje życie ma w zwyczaju płatanie mi różnych figli, więc podczas ostatniej, rocznicowej wizyty z Mężem w Łodzi, a konkretnie w Muzeum Kinematografii, podsunęło mi plakaty z Colargolem pod sam nos - stały sobie zwinięte w rulony tuż za Panem Kasjerem. I kosztowały... Dwadzieścia złotych za sztukę. Tak, wiem, kosmos! Nie mogąc się zdecydować na konkretny kolor, wzięłam od razu dwa. Misiek zatem już wisi, a ja nie potrafię się nie uśmiechnąć za każdym razem, kiedy go widzę.
Trochę kłopotu sprawiło mi oprawienie go w tę gigantyczną ramę, trzeba Wam bowiem wiedzieć, że są na tym świecie trzy rzeczy, których szczerze nienawidzę: emotikonka z wystawionym językiem, ocena 4- i oprawianie czegokolwiek w ramę tak, żeby było równo.

Tego kabla od odkurzacza specjalnie się nie pozbyłam do zdjęcia - jest on dowodem na to, że czasem zdarza mi się sprzątać; z naciskiem na czasem i zdarza się.

Ponieważ jest to bodajże najmniej eksploatowany przez domowników kąt, spełniający niemal wyłącznie funkcję dekoracyjną (no dobra, jeszcze pieluchy Małego mieszkają wewnątrz komody; to jest zajebiście wysoko postawiona poprzeczka dla takiego mebla), postanowiłam wyhodować tu prawdziwą miejską dżunglę. A co. Zrobię to, choćby wszystko miało po miesiącu zdechnąć. Na razie kurzy się tu kilka kwiatków, ale do ostatniego słowa mi jeszcze daleko. Tuż przed zrobieniem zdjęć, w 15 minut wyprodukowałam trzy wiszące kwietniki, najprostsze z możliwych. Docelowo chciałabym jednak upleść coś bardziej fikuśnego i zróżnicowanego.

Oprócz kwiatów, na komódce mieszka także kilka nowych nabytków. Wspominałam już z ekscytacją na Facebooku, że TK Maxx, o którym tyle słyszałam, a w którym byłam tylko dwa razy ze względu na odległość, na moją wyraźną prośbę (nie no, żartuję) otworzył sklep całkiem niedaleko mnie - w CH Janki przy ul. Mszczonowskiej 3. Jest to już trzydziesty trzeci sklep w Polsce (tutaj możecie znaleźć je wszystkie). Wprawdzie nie udało mi się zajechać karocą z dyni na huczne otwarcie, ale teraz zamierzam być tam częstym gościem. Podczas pierwszej wizyty wypatrzyłam między innymi druciany koszyczek z rączką, butelkę, w której chwilowo stoją kocanki, orientalny kubek zatrudniony u mnie w roli osłonki na kaktusa i - no nie mogłam sobie odmówić - albumik NORDICANA ze stoma ikonami skandynawskości - wszystko w, muszę przyznać, bardzo przyjemnych cenach.

Mistrzem aranżacji to ja nie jestem, bo kompozycja ewidentnie ciąży w prawo. Ale powiedzmy, że ja lubię, jak ciąży. A w prawo to już szczególnie. Łapcie więc zdjęcia, wspomnijcie Colargola i zanućcie na jego cześć: Cze-ko-la... Cze-ko-la-da-la, czekoladowaaa jeeest aria ma! (Powiedzcie, że pamiętacie!)


Na koniec przygotowałam małe porównanie tego, jak zmienił się ten kąt naszego salonu. Która wersja bardziej do Was przemawia? Ja wiem jedno: zdjęcia robię lepsze niż kiedyś.



Osoby dramatu:
Komoda - OLX
Plakat Colargol - dostępny np. na Polish-posters.com
Koszyk druciany, kubek, żółta butelka, album Nordicana - TK Maxx
Gliniane doniczki, kwiaty - market budowlany
Sansewieria - od mamy
Rama - IKEA
Gąsior - Allegro
Bukiet kocanek - od takiej babci ze wsi obok



Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Do pobrania - 5 plakatów antymotywacyjnych

$
0
0
Teraz jest taka moda, że internetowi influencerzy muszą wywierać presję motywować. Motywują do odchudzania, do biegania, do picia zielonych koktajli, do własnoręcznego lepienia dzieciom zabawek, do odchodzenia z korpo, do podążania za marzeniami, do zaciskania pośladów i udawania, że ogarniamy życie. Ja też, chcąc być trendi, dżezi i fancy-schmancy, w opisie na Fejsie użyłam tego słowa-wytrychu. Że niby do czegośtam staram się Was motywować. Ale zapewniam: możecie spokojnie odetchnąć, bo u mnie nie ma deadline'ów, checklist i tabelek. Ja zamierzam Was motywować jedynie do wyluzowania przysłowiowych majtów.

Płynąc na fali tych szalenie głębokich rozmyślań, stwierdziłam, że zaprojektuję dla Was  kilka minimalistycznych grafik z piękną typografią, ale w nieco innym wydaniu. I tak też zrobiłam. Pojawiają się tu słowa, które już już prawie zwiastują superekstramega napędzającą do działania, afirmacji i samoakceptacji treść, ale gdzieś po drodze napięcie zostaje rozładowane i można odetchnąć z ulgą. Bo to są po prostu zwyczajne plakaty dla normalnych ludzi, którzy nie muszą każdego dnia piąć się na szczyt i dawać z siebie wszystkiego. Którzy używają słowa chyba częściej niż zdecydowanie. I którzy już czują, jak dopada ich jesienny spleen.

Zapraszam: pobierajcie, wieszajcie, demotywujcie się, ile dusza zapragnie. Bo plakaty motywujące są passé!

Plakat Tak jakby [POBIERZ w dużej rozdzielczości]

Plakat Nie bardzo [POBIERZ w dużej rozdzielczości]





Plakaty powstały na bazie fontów na licencji otwartej, są w całości moim dziełem i jako takie chroni je prawo autorskie. Przed umieszczeniem ich na swojej stronie internetowej - skontaktuj się ze mną.


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Chłopaki do garów! - Kuchenka DIY

$
0
0
Długo myślałam, że gdy założę rodzinę, będę doskonałą Kurą Domową. Nie byłam pewna, jakim cudem się to stanie, ale wierzyłam w coś w rodzaju świetlistego snopa mocy, który spłynie na mnie i zmieni mnie w Super Saiyan Gospodynię. Kiedy jednak wybiła TA godzina, a ZUS zaczął zasilać moje konto kokosami, które dla niepoznaki podpisywał "zasiłek macierzyński", okazało się, że nawet owoc jogobelli ze mnie żaden, a co dopiero kura. No chyba, że rosołowa. 

Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam, będąc totalnym antytalentem kulinarnym, hejterką sprzątania, organizacyjnym nieogarem i miłośniczką gier komputerowych. Z takiego połączenia Perfekcyjnej Pani Domu nie wyrzeźbisz, choćbyś skisł próbując.

Wprawdzie miałam etap usilnych starań, by podnieść kuchenne skille, hodowałam zakwas, piekłam chleby, bułki i zajebiste ciasta, ale - odwrotnie niż to bywa u innych (czyt. dobrych) matek - przeszło mi wraz z wydaniem na świat potomstwa. Coraz rzadziej wchodziłam do kuchni, bo każde wejście wiązało się z przypaleniem / rozgotowaniem / niedosoleniem / wysadzeniem w powietrze jakiegoś dania.

Dlatego tak często fantazjuję o powrocie niewolnictwa (przynajmniej w mojej gminie) i o tym, że przyprowadzam sobie z targu zdolnego kucharza, który w zamian za miejsce na rozłożonej w przedpokoju polówce gotuje nam pięć posiłków dziennie.
Albo... co mi tam, mógłby nawet spać między nami, w łóżku! Byleby raz dziennie było sushi.

Dodatkowym elementem trzymającym mnie z dala od garów jest mój Mąż, i to dosłownie. On rozumie moją niemoc i sam tak ładnie to ujął wyganiając mnie ostatnio z kuchni: Zostaw patelnię, Kasia. Ty... Ty masz inne talenty. No mam, mam, nie da się ukryć. Umiem ruszać uszami, grać na cymbałkach melodie z reklam i zakładać koszulki bez przewracania ich na prawą stronę (nagram Wam tutorial, luz).

Ale spokojnie, ja mam swój chytry plan i tak to wszystko zrealizuję, żeby móc się już niebawem wyręczać nieletnimi. Dlatego tak się cieszę, że Duży i Mały odziedziczyli po synach mojej koleżanki Magdy kuchenkę DIY. Kiedy więc Duży przynosi mi do zabawy jakieś roboty, każe mówić niskim głosem i walczyć, mówię mu wprost: Dzieciaku, chwilunia, jaka walka? Ja jestem pacyfistką! Aleeee co byście wraz z robotami powiedzieli na zabawę w... GASTRONOMIĘ!?

Pracowałam trochę w gastro i doskonale wiem, że ta robota opiera się na piciu alkoholu, wciskaniu gościom Dania Dnia z kończącym się terminem ważności i szczerzeniu się do najbardziej podchmielonych typów z nadzieją na dużego tipa, ale przecież jeszcze nie mogę mu tego wyjawić. Niech na razie myśli, że restauracja to po prostu wielka frajda z gotowania.
I wyżerka dla robotów.

Wracając do kuchenki: nie powiem Wam dokładnie, jak Magda ją wykonała, ale dam kilka wskazówek:

  • Cała konstrukcja opiera się na starej sosnowej szafce, której zdjęto fronty.
  • Zlew to stalowa miska wklejona w okrągły otwór w blacie. Obok przykręcona jest zwykła bateria kuchenna z kurkami.
  • Otwarte półeczki zasłonięte są kurtyną (wykonaną z chusty do noszenia dzieci - w końcu Magda jest certyfikowaną doradczynią chustowania!) rozpiętą na sznurku.
  • Palniki Magda zrobiła z czterech kółek z czarnego filcu przyklejonych do blatu.
  • Największym kozakiem jest dla mnie piekarnik. Drzwiczki to pleksi przykręcona do drewnianej ramy i ozdobiona czerwoną okleiną tak, by przypominała okienko. Na dole drzwi przytwierdzone są zawiasami, a na górze zamykają się na tzw. zatrzask meblowy. Reling też był fajny, ale został właśnie rozwalony przez moje dzieci (Madziu, naprawię!).
No dobrze, zgłodniałam. Komu warzywko z patelni? Szybko, szybko, zanim roboty zeżrą!



Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Norweskie lato na jesienną deprechę

$
0
0
Wczorajszy wieczór miałam skrupulatnie zaplanowany (batoniki --> komputer --> publikacja wpisu --> radość z potoku lajków na FB --> samozachwyt --> więcej batoników), ale niespodziewanie przytrafiła mi się babska przygoda w zimnie i ulewie, w towarzystwie mojej Mamy i Bratowej. Przepiździło nas solidnie w imię ratowania mebla, który zamieszka w jadalni moich rodziców (Tato, im szybciej się z tym pogodzisz, tym lepiej). Pamiętajcie, są trzy rodzaje mebli, dla których warto postać godzinę na deszczu, kiedy real feel według TVN Meteo wynosi -1°C: tanie, wyjątkowe lub z potencjałem. Nasza dzisiejsza witrynka z OLX zalicza się do pierwszej i trzeciej kategorii. Niby zwykła sosna, ale będą z niej ludzie. Wybaczam jej nawet fakt, że nie zmieściła się do mojego auta, grzebiąc głęboko pod ziemią moje przekonanie, że jeżeli tego bardzo zapragnę, to zmieszczę w nim całe OLX.


Skoro nie udało się wczoraj, to dzisiaj chciałabym zaprosić Was do Norwegii na uspokajający seans wizualny w stuletnim, drewnianym domu, w którym mieszkaliśmy w te wakacje. Domem opiekuje się moja... ekhem... jątrew. Czyli, mówiąc po ludzku, partnerka stryja moich dzieci (czy to jest dość po ludzku?) Kiedyś w tym budynku mieścił się mały pensjonacik dla gości odwiedzających położone u jego stóp jezioro Suldalsvatnet. Jezioro jest niestety lodowate przez okrągły rok, ale widoki rekompensują wszystkim nie-morsom tę niedogodność. Nie wiem, jaki żywioł jest przypisany do Koziorożców, ale z pewnością nie jest to woda - dlatego też sama jestem zaskoczona, że poranny widok z okna na rozpościerającą się poniżej taflę, robił na mnie tak ogromne wrażenie. I nadal robi, nawet na zdjęciach.


Takiego ukojenia i pocieszenia bardzo teraz potrzebuję. Bo jest mi źle. Serio, jesień sprawia, że wyrażenie "pozytywne nastawienie" brzmi dla mnie obco jak dla niektórych "siena palona". Czasem jest to zwykły smuteczek, że zimno, że daleko do wiosny, że kiedy ja znowu zjem kiełbadrona z grilla i poziomkę z ogródka, a innym razem czuję, że z tego żalu i tęsknoty za ciepłem, latem i słońcem lada chwila pęknie mi serce. No rozpuknie się jak purchawa i cześć. 


Do tego oczywiście dochodzą czynniki społeczne, polityczne, ciężkie tematy w mediach, niepewność, co przyniesie przyszłość i facebookowy profil Terlikowskiego - nic, tylko wilczych jagód się najeść, popić białym winem i kulturalnie sczeznąć na kanapie. I wcale nie pomagają mi te Wasze instagramowe piękne, kolorowe zdjęcia obsypanych rudym listowiem drzew, ludzików z kasztanów, stóp w wełnianych skarpetach z bazaru, ciast ze śliwkami i jedzących z ręki wiewiórek (zapewne z wścieklizną). Ani te pełne przekonania podpisy, że jesień jest piękna, że oborze, że jakaż ona złota i jakaż och ach polska. Jesień, moi drodzy...
Jesień ssie.


I dlatego oglądam sobie te zdjęcia. Bije z nich ciepło, bezpieczeństwo, spokój. A kiedy patrzę na lustro jeziora i odbite w nim góry, czuję ogrom i bezkres doskonałego ZEN. To nic, że tamto lato to niemal jak nasz październik. Samo patrzenie i przywoływanie w pamięci tych widoków mnie uspokaja. 
I nawet Terlikowski mi już nie straszny. Niech go jesień pochłonie.


...jestem jakaś nienormalna, czy na Was też to działa kojąco?


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Czołem! Czyli niełapacz snów - tutorial DIY

$
0
0
Oczywiście, jak każdy z Was, mam w domu łapacz snów. Pamiętam nawet wieczór, kiedy go robiłam: siedziałam w salonie, a z telewizora Daniel Day-Lewis jako Ostatni Mohikanin rozpraszał mnie swą obnażoną klatą. Niezły zbieg okoliczności, prawda? Moje życie jest ich pełne. Kiedy - mimo problemów ze skupieniem - skończyłam pleść, wiązać wstążeczki i doczepiać pióra, byłam z siebie cholernie dumna... przez jakiś kwadrans.

Potem przyszedł do domu mój Mąż.

Niby nic nie powiedział wprost, niby na pytanie jak Ci się podoba? odpowiedział że spoko, ale jednak minę miał taką... Taką, jakby podczas audiencji Królowa Elżbieta II spytała, jak mu się beżyk jej rajstop podoba i czy aby nie za mało kryjące. No i czy on lubi z niskim stanem, bo właśnie pierwszy raz kupiła biodrówki - w poprzednich to jednak gumka ciut ją piła pod biustem. Wtedy - widzę to oczyma wyobraźni - ze swej wąskiej palety uśmiechów mój Mąż wybiera i przywdziewa ten najmniej wypukły (taka bardziej kreska na monitorze po nieudanej reanimacji pacjenta niż wesoła parabola z lekcji matematyki) i najbardziej powściągliwy. Ale uprzejmy. I balansując słowem jak foka piłką we włoskim cyrku, mówi:

Wyborne rajty, Jor Madżesti.
lub też:
Spoko łapacz, Kochanie.

Kocham te jego białe kłamstwa. I bardzo chętnie w nie wierzę. Łapacz wisiał więc dumnie w bawialni Chłopaków przez niemal dwa lata i cieszył moje oczy. A kiedy kilka razy, zmęczona udawaniem, że pasjonuje mnie walka ulepionego z ciastoliny Spidermana z wyciętym z papieru Venomem, zasnęłam na wykładzinie, dzielnie strzegł moich snów.

Ostatnio, grzebiąc w wielkim (bezdennym niemal) pudle z napisem "zbędny szit na czarną godzinę", znalazłam kilka komponentów, z których wykonałam prostą ozdobę do pokoju dziecięcego. Trochę zbliżoną konstrukcyjnie do łapacza snów. Proces tworzenia zaskoczył mnie w kilku punktach i teraz zrobiłabym wszystko nieco inaczej, dlatego przedstawię Wam instruktaż opisujący, jak powinno się taką ozdobę zrobić, a nie jak ja ją robiłam.

Do wykonania ozdoby potrzebne będą:

  • tamborek
  • plastikowe literki (u mnie: kiepskie jakościowo magnesy, które wiecznie odpadały z lodówki)
  • farba w sprayu
  • żyłka
  • zapalniczka, igła, naparstek
  • sznurek do zawieszenia tamborka


Jako fanka anagramów, szarad i jolek z przymrużeniem oka, z posiadanych liter ułożyłam całe mnóstwo wyrazów. Ostatecznie, CZOŁEM wygrało m.in. z "glutkami" i "kubłem". 


Ja od razu wzięłam się za malowanie, ale był to błąd. Najpierw usuńcie magnesiki i rozgrzaną igłą czy innym metalowym szpikulcem zróbcie dziurki, przez które następnie przeciągniecie żyłkę (najlepiej przy pomocy igły i naparstka).


Ewentualne nierówności spiłujcie pilniczkiem lub papierem ściernym. Rozmieszczone na żyłce litery można teraz spryskać farbą w sprayu. Z boku zostawcie sobie długi "ogon" z żyłki - tę część, która ubrudziła się wraz z literami, trzeba będzie odciąć i wyrzucić.


Po wyschnięciu plastiku możecie już wziąć się za zainstalowanie napisu w okrągłej ramce. Wystarczy kilkakrotnie owinąć i zawiązać żyłkę wokół obręczy, z dwóch stron. I założyć drugą część tamborka.


Do powieszenia ozdoby wybrałam długi bawełniany sznurek, ale równie dobrze możecie użyć niewidocznego haczyka lub małej pętelki ze wstążki. 

Gotowe!


Wybaczcie mi jakość zdjęć - fotografowanie białej ściany jesienią to jedna z moich najgorszych traum. 


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Lody na niepogodę - tutorial DIY

$
0
0

Lody kojarzą mi się z dzieciństwem, to chyba oczywiste. I z latem, co oczywiste jeszcze bardziej. Wszystkie wakacje moich szczenięcych lat spędzałam u Babci i Dziadka, w małym miasteczku na granicy Mazowsza i Kurpi. Szacunkowe dane mówią, że zeżarłam tam około dziewięciuset sztuk lodów. Aczkolwiek mogę się grubo mylić - ta runda Szalonych Liczb, w której Dusia i January do spółki z bobrem zmuszali dzieci do szacowania, zawsze wydawała mi się najtrudniejsza.

Nie o Januarym jednak chciałam tu pisać, a o dziadkach moich. Mój Dziadek był bowiem arcyzajebistym gościem, każdy Wam to powie (no, może oprócz Babci). Wprawdzie marzył o wnuku, ale i ze mną źle nie miał. Ja z nim tym bardziej - rozpieszczał mnie, jak umiał. Co rano kładł mi na poduszce drożdżówkę w kształcie kaczki, choć Babcia krzyczała, że okruchy! i że daj dziecku spać! A spać się nie dało, bo od zapachu tej buły z kruszonką i lekko święcącą, brązową skórką budził się żołądek i stanowczo dawał znać o swoich potrzebach. No a poza tym Dziadek kaszlał i szurał jedynym kapciem (bo wiecznie marzł w jedną stopę), więc c'mon - jak tu spać? Otwierał więc człowiek oko i ucho, a ze starego radyjka w kuchni docierała doń poleczka Lata z Radiem, której Babcia akompaniowała miarowym stukotem noża o blat stołu. Aha, krajanka, myślał człowiek, gryzł kaczkę i z poczuciem, że chyba już szczęśliwszym być nie można, zasypiał jeszcze na godzinkę, by śnić o zbliżającym się na drugie śniadanie rosole. U babć przecież zupa jest najpóźniej o 11:00.

Na śniadanie najchętniej jadałam kanapki z gigantycznego, okrągłego bochna, który Dziadek kroił, opierając go na swym równie wielkim brzuchu. Do tego centymetr masła i pomidor (z działki, jeszcze zielonkawy). Z parapetu (zewnętrznego! pochyłego! na trzecim piętrze! nad chodnikiem!) Dziadek zdejmował szklany dzbanek ze słabą herbatą (którą raczył się na zmianę z tłustą śmietaną) i częstował. Kilka łyków w pośpiechu i można już było pędzić na dwór, podkradłszy uprzednio z szuflady kolejną babciną łyżkę - do kopania tuneli w piaskownicy.

Największym świętem dla Dziadka była oczywiście comiesięczna wizyta listonosza z grubą kopertą (a po denominacji już nie tak bardzo grubą). Część emeryturki upychał po kieszeniach spodni (Dziadek, nie listonosz), część oddawał Babci, a resztę wręczał mi: paczka Popularnych dla niego, reszta hajsu dla mnie. No rewelacja, wszystkie chemiczne słodycze moje - pani w sklepiku na rogu musiała się cieszyć nie mniej niż ja.

Za te pliki Koperników i Wyspiańskich często-gęsto kupowałam lody Calypso pakowane - wzorem kostki margaryny - w srebrny papierek. Albo takie na patyku, jak głowa misia, których nazwy za cholerę nie pamiętam. Czasami robiłam sobie daleką wyprawę, aż pod pocztę, by w maleńkiej, zielonej budce (nie mylić z Zieloną Budką) kupić najpyszniejsze domowe lody ever. Dostępne tylko w trzech smakach: śmietankowym, kakaowym i enigmatycznym owocowym. Dość zbite, mocno zmrożone i nie tak puszyste jak dzisiejsze gałki, ale doskonałe w smaku. Celem niedzielnych spacerów była zaś najbardziej ekskluzywna cukiernia w mieście. Biały budynek, w stylu kojarzącym mi się wówczas co najmniej z Taj Mahal, do którego wchodziło się po wypasionych schodach ozdobionych grubymi, pobielonymi wapnem tralkami. Nie pamiętam smaku samych lodów, pamiętam jedynie odświętność całej sytuacji i nabożność, z jaką brałam wafelek od wystrojonej w śnieżnobiały czepek ekspedientki.

Cholernie żałuję, że moje dzieci nie poznały pradziadka. Dużo im o nim opowiadam i będę opowiadać: o tym, że w młodości znalazł w lesie krasnoludka, że jako dziecko ukrywał się przed UPA, a jako dorosły - przed księdzem chodzącym po kolędzie. No i że zawsze leczył ból gardła jedząc lody. Bo nawet jeśli nie wyleczą, to przynajmniej humor poprawią!


Do wykonania wiszących lodów potrzebne będą:


  • dzianinowe sznurki (zwane t-shirt yarn lub zpaghetti) od Bobbiny.pl
  • plaster drewna (jeśli dekoracja ma wisieć nad dziecięcym łóżeczkiem, użyjcie czegoś lekkiego, np. tamborka)
  • szary papier
  • żyłka i koraliki
  • klej do papieru (ja użyłam kleju w sprayu)
  • pistolet na gorący klej
  • wiertarka
  • nozyczki



Z papieru wycinamy półkola, zwijamy w kształt rożków i sklejamy brzeg.

Sznurki zwijamy tak, by powstały okrągłe lodowe gałeczki.

Przebijamy kulki ostrą igłą z nawleczoną żyłką; na końcu żyłki wiążemy porządny supeł.

Wbrew temu, co widzicie powyżej, klejem posmarujcie brzeg rożka od wewnątrz. Wklejcie gałkę, uważając, żeby żyłka znalazła się idealnie na górze kulki - od tego zależy, jak będzie się "układał" cały lód, gdy zawiśnie.

W drewnie wywierćcie dziury. Aby mocowanie żyłki nie było widoczne, zastosowałam następujący patent: od góry nawierciłam otwory do połowy głębokości plastra grubym wiertłem (5mm). Następnie zmieniłam wiertło na małe (2,5mm) i przewierciłam się przez otwory już na wylot. Wkładałam żyłkę od dołu, na pożądanej wysokości zawiązywałam na niej koralik odpowiednio duży, by nie wypadł przez mały otwór, ale na tyle mały, by ukrył się w szerszej części dziurki. I właaa-la:


Post powstał we współpracy z marką Bobbiny.pl


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Nasza wspólna przyszłość

$
0
0
Jedno moje ja mówi, że ten post jest w ogóle niepotrzebny i że tylko winni się tłumaczą. Ale drugie, to niepewne, zakompleksione i, generalnie rzecz ujmując, życiowo obsrane, czuje, że musi. Że ja muszę te słowa napisać, opublikować, aby nie było nieporozumień. Żeby oburzeni i zniesmaczeni mogli odejść, a cała reszta - wzruszyć ramionami lub poklepać mnie ze zrozumieniem po plecach i świadomie ze mną w Piątym Pokoju zostać.

Bo widzicie, uznałam, że wkładam w ten mój Piąty Pokój już tyle pracy, zaangażowania i wysiłku (a przecież to się zawsze odbywa jakimś kosztem, bo mam wszak etat, rodzinę i niepełnosprawnego kota, a czas blogowy wykroić trzeba z innych "czasów"...), że pora postanowić: wóz czy przewóz. I albo sobie tę pisaninę darować (z bólem serca, ale jednak), a zaoszczędzony czas spożytkować na czytanie książek i biegi przełajowe, albo wynieść to na wyższy poziom i zacząć mieć z tego coś więcej niż satysfakcja.

Co miesiąc zagląda tu kilkanaście tysięcy osób. Statystyki mówią, że większość wraca regularnie, więc nawet jeśli założymy, że połowa z nich po przejrzeniu kilku postów tylko przewraca oczami i z niesmakiem zamyka okno przeglądarki, to druga połowa ma do Piątego Pokoju ciepłe uczucia. Albo przynajmniej: jest otwarta na moje propozycje. Połowa, czyli kilka tysięcy. Myślicie, że mam co miesiąc kilka tysięcy komentarzy? Jak sądzicie, jaki procent promil czytelników zostawia jakiś ślad swojej obecności? Owszem, dostaję trochę maili, ale głównie są to maile z pytaniami i prośbami o pomoc, poradę. I ja na nie wszystkie odpowiadam - po to tu jestem i sama do tego pytania zachęcam. Zżyłam się z Wami na dobre i - nie ukrywajmy - nie dla siebie piszę tego bloga, tylko dla Was, dla każdej osoby, która zechce tu zajrzeć. Gdyby tak nie było, to posty zaczynałyby się od "Kochany pamiętniczku, dziś znów śnił mi się Mark Wahlberg" i pisałabym je na kolanie, w zeszyciku. Mam nadzieję, że zdarza się Wam stąd coś raz na jakiś czas wynieść: darmowy plakat, inspirację, pomysł na DIY, przemyślenia albo przynajmniej dobry humor. Dlaczego i ja nie miałabym czegoś zyskać?

Czy uważacie, że bloger, pisząc sponsorowane posty, postępuje źle? Niemoralnie? Pazernie? Że się sprzedaje i kurwi? Zaobserwowałam bowiem, że każdy twórca, który wynosi swoje blogowanie na wyższy poziom, przekształca to zajęcie w regularną pracę i zamierza zacząć na swojej działalności zarabiać, musi popełnić posta, w którym tłumaczy się z tej decyzji. Tak jak ja niniejszym (ku własnemu zażenowaniu) czynię. Inaczej zarzuca się mu, że taki był w porzo, ale się sprzedał, że blog to nie tablica reklamowa, że ufać mu nie można, bo dostał za to kasę. Mam ochotę złośliwie napisać, że zazwyczaj takie wyroki ferują ze swej łysej, wypierdzianej kanapy zgorzkniałe Waldki, które też chciałyby mieć spoko bloga, mieć o czym pisać, co pokazywać i chciałyby na tym zarabiać. Ale nie mogą, bo im kaszanka stygnie i Pamiętniki z wakacji uciekają.

Blog taki jak mój to naprawdę nie jest dzienniczek pensjonarki pisany na korytarzu między algebrą a francuskim, tylko kupa roboty. Stworzenie ostatniego posta DIY zajęło mi cały dzień (przygotowanie planu i komponentów, odpowiednie sfotografowanie procesu tworzenia, pogodzenie się z porażką, gdy pomysł zawiódł i wymyślenie kolejnego DIY, a następnie od początku: plan, foto sesja, obróbka zdjęć i tekst od serca, a nie na odpierdol). Calutki. Dzień.
Nie chcę oczywiście pisać teraz, jak mam ciężko, bo primo: sama chciałam, secudno: problemy blogerek to naprawdę #firstworldproblems, serio. Nie jestem pielęgniarką geriatryczną ani górnikiem na przodku, żeby się nad swoim losem móc użalać. But still, roboty jest przy tym nieskończenie wiele. Kolejny etacik jak nic.

A więc tak, w Piątym Pokoju będą się pojawiały posty sponsorowane. Niezbyt często, niezbyt nachalnie, ale będą. Lecz nie martwcie się, nie zacznę Wam nagle wciskać głodnych kawałków o tym, jak z uśmiechem na ustach fruwam na nowym mopie marki X, a wokół mnie brokatowe jednorożce wirują w magicznym tańcu liżąc się po... (ekhem, może nie płyńmy w to głębiej). Po pierwsze, bo nie będę pokazywać rzeczy, których i tak bym nie użyła i które są sprzeczne z moim stylem życia i światopoglądem (a mop jest sprzeczny). Po drugie, bo nie zamierzam pisać, że coś jest zajebiste, jeśli zajebiste nie jest. Po trzecie, bo zapewne większość współprac będzie indukowana z dołu, przeze mnie, więc będą to rzeczy, których naprawdę używam lub chorobliwie pożądam (na przykład szary papier toaletowy, ten z wiewiórą. Halo, Producencie, tu jestem!) No i po czwarte, bo umiem zrobić to tak, by było subtelnie, smacznie i niebazarowo: przykład i drugi przykład.

Bardzo Was zatem proszę o zaufanie. Jeśli wierzycie w moje wyczucie dobrego smaku, w mój umiar i mój moralny kręgosłup, nie lękajcie się. Przeciwnie, zachęcam Was do tego, żebyście trzymali kciuki za mnie i za to, co przede mną, bo być może pozwoli mi to kiedyś porzucić etat i utrzymywać się z tego, w czym naprawdę czuję się mocna. Chyba życzymy sobie nawzajem dobrze, hm?

To co, Kochani, sklejamy pionę i palimy faję w pokoju fajkę pokoju, czy jednak foch?

P.S. Wrzucam zdjęcie z oazy, bo nic innego nie miałam pod ręką.



Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Zielona kanapa i reszta, czyli zmiany w salonie

$
0
0
Będę szczera: cieszę się na tego posta jak kleszcz na sezon jagodowy! Nareszcie mogę Wam pokazać nasz salon w całej okazałości. Może "okazałość" to nie jest odpowiednie słowo, bo przecież Kaplica Sykstyńska to to nie jest, ale nie o to chodzi. Chodzi o szerokie kadry. Rety, jakie to miłe uczucie: skakać z aparatem tu i tam, nie przejmując się wcale, czy w wizjerze nie ujrzę nagle naszego starego, parszywego narożnika. Do tej pory odkrywałam przed Wami pojedyncze kąty w salonie: jadalniany, "prlowski", "wiejski", itp. Złożenie tego w całość i zwizualizowanie sobie, gdzie co jest, było wręcz niemożliwe.

Z tym już na szczęście koniec, bo od niespełna tygodnia jesteśmy posiadaczami nowej, zieloniutkiej kanapy, której wcale a wcale nie musimy się wstydzić przed gośćmi! To dla nas nowość. Jestem też bardzo zadowolona, że udało mi się zrobić jej dużo zdjęć, bo, niestety, żadnej sofie w naszym domu nie wróżę długiego życia w czystości. Zabrzmiało jak na katechezie, wiem, a będzie jeszcze gorzej. Dziś rano stanęłam bowiem w zadumie nad kilkoma plamami, których jeszcze wieczorem nie było - pewnie długo bym się zastanawiała, skąd pochodzą, gdyby nagle nie podbiegł Mały i nie wytarł w siedzisko świeżej porcji smarków. Także tego. Skoro dziś Dzień Zaduszny, to spieszmy się kochać czyste kanapy, tak szybko odchodzą...

Poprzedniemu meblowi, choć zniszczony przez koty, dzieci i przeze mnie, kiedy zasnęłam z browarem oglądając telewizję (patologia, wiem... strasznie mi szkoda tego piwa), trzeba jednak oddać sprawiedliwość: wspaniale służył nam przez ostatnie pięć lat. Bywał pirackim okrętem, statkiem kosmicznym, przestronnym camperem, trampoliną, płótnem malarskim, kocim drapakiem, stołem, a co poniektórzy pomylili go nawet parę razy z toaletą. Do tego był najwygodniejszym narożnikiem świata - mogliśmy z Mężem oboje leżeć na nim oglądając film i wcale się nie dotykać! Ba, mógł leżeć między nami kot i też nas nie dotykać! Tego z pewnością będzie nam brak. No, przynajmniej póki nie dorobimy się jakichś fajnych foteli.

Skoro o fotelach mowa, to zdradzę Wam, że ten pokój czeka jeszcze naprawdę ogrom zmian, zanim poczuję, że jest to skończone "dzieło". Póki co czarno-biały dywan SILLERUP z IKEA, który brudził się od samego faktu, że istniał, wymieniłam na ręcznie tkaną orientalną wełenkę z OLX, odnowiliśmy stolik kawowy wykonany ze starej szkolnej ławki i odświeżyłam Wyjątkowo Szpetny Fotel. Na kolejne działania czekają:

  • Głośniki (są uberszpetne; nie znoszę ich)
  • Szafki pod TV (frontom należy się wymiana lub przemalowanie; na górę wypadałoby rzucić jakiś blacik)
  • Zegar (już miałam nadzieję, że się zepsuł, ale jednak chodzi... ech)
  • Ściana z telewizorem (żeby odciągnąć uwagę od TV, muszę tu chyba zrobić jakąś galerię)
  • Regał na książki (ikeowskiego KALLAXA chciałabym zastąpić customowymi półkami pod sam sufit)
  • Fotele (przekopuję OLX w poszukiwaniu czegoś wygodnego, taniego i niedaleko mnie; na razie z marnym skutkiem) 
  • Okna (wciąż się zastanawiam nad wystrojem i rozważam przeszycie szarych lnianych zasłon na rolety rzymskie)
  • Kaloryfery (jak wygram w totka to wymienię na nowoczesne matowe żeberkowce)
  • Obrazy olejne (czekają na oprawę)
  • [Tu wpisz co jeszcze przyjdzie ci do głowy]

Wniosek jest taki, że tematów na bloga nie zabraknie mi co najmniej do 2023 roku. A tymczasem, jeszcze w 2016 zapraszam Was na rundkę - szybko, szybko, bo się ściemnia!

Zielona sofa w salonie
vintage furniture
wallpaper in the dining room
kanapa w kolorze zielonego groszku
pumpkin decoration
green couch
wnętrze w stylu mid century modern
eklektyczne wnętrze
eclectic style
boho living room
painted rattan furniture
zielona sofa

Najważniejszy test jakości zaliczony!


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

O salonie raz jeszcze i Konkurs z Bobbiny.pl

$
0
0
Post o salonie wzbudził tak pozytywny odzew, że od dnia publikacji chodzę cała w skowronkach. To dla mnie budujące, że tyle osób podziela moją pasję do (dziwnych nieraz) staroci, odrobiny koloru (ja tam wcale nie uważam, żeby u mnie było aż takkolorowo), mieszania stylów, eksperymentowania. Komentarze od tych z Was, którzy myślą podobnie, były naprawdę bardzo pozytywne i wprawiły mnie we wspaniały nastrój. Ale jeszcze bardziej doceniam głosy wszystkich, którzy mają zupełnie inne wnętrzarskie preferencje: kochają spokój, neutralne barwy, kojące desenie. To, że potraficie ocenić wnętrze w oderwaniu od własnego gustu, tego, który na co dzień determinuje Wasze wybory, jest szalenie dojrzałe. I bardzo miłe. 

Ja sama zachwycam się milionami domów reprezentujących rozmaite nurty, a nawet totalnie beznurtowych. Potrafię wzdychać do loftów, kamienic, wiejskich chałupek, willi i Wielkiej Płyty. Do mieszkań skandynawskich, rustykalnych, MCM, boho, eklektycznych, industrialnych, nowoczesnych, minimalistycznych i wielu innych. Odcinam inspiracje od mojego własnego domu i własnych gustów - nie oceniam ich przez ten pryzmat, staram się być neutralna i zwracać uwagę na takie rzeczy jak kompozycja, dobór kolorów, funkcjonalność, wyjątkowość, a przede wszystkim: to nienamacalne i trudne do opisania wrażenie, jakie robi na mnie dane wnętrze. To jest cudza przestrzeń i dopóki nie muszę pakować walizek i się do niej wprowadzać - staram się być obiektywna!

A więc (kolejny raz zaczynam zdanie od więc i jeszcze nie umarłam - ech, szkoło, szkoło...) mówię Wam: miałam naprawdę fajny tydzień: w środę post o salonie spotkał się ze wspaniałym przyjęciem, w czwartek kupiłam sobie piżamę, która jest tak ładna, że będę w niej chodzić do pracy, a dziś Mąż powiedział: Kasia, zobacz, mam dla Ciebie coś ekstra i otworzył szufladę z wędlinami w lodówce. No żyć nie umierać. A ponieważ radość w pojedynkę to żadna radość, mam też coś fajnego dla Was:


WEEKENDOWY KONKURS Z BOBBINY.PL



Pamiętacie posta o lodach, którego stworzyłam we współpracy z Bobbiny - polską marką oferującą sznurki i tzw. t-shirt yarn do rękodzieła wszelkiej maści? No właśnie. Chciałabym przekazać Wam trzy wielkie i ciężkie (120 m! Wiecie, ile to waży???) motki Bobbinów "Rainbow", czyli trzech kolorów w jednym. To bardzo fajna propozycja dla wszystkich, którzy chcieliby popróbować zabawy ze sznurkiem spaghetti, nie ograniczając się do jednej barwy. Taki kolorowy miks świetnie nada się do wykonania moich lodów, ale i np. do ozdób, które zaproponowały Karolina z bloga Ale tu ładnie i Sandra z Wydekoruj. Poza tym z Bobbinów można wyczarować w zasadzie wszystko: biżuterię, dywaniki, poduszki, torby, pufy, kwietniki, kosze, makramy, itd. Oprócz pomponów. Pomponów się nie da, sprawdziłam.

ZASADY KONKURSU

  1. Zapoznaj się z postem http://www.piatypokoj.pl/2016/10/lody-na-niepogode-tutorial-diy.html
  2. Zostaw pod postem konkursowym (tym tutaj) komentarz z odpowiedzią na pytanie: Jakie lody najchętniej jadałaś/jadałeś jako dziecko
  3. Będzie nam miło, jeśli polubisz profile Piąty Pokój oraz Bobbiny na Facebooku
  4. Osoby prowadzące blogi proszę o zabranie do siebie bannerka i umieszczenie go w pasku bocznym wraz z linkiem do niniejszego posta
  5. Gallów Anonimów proszę o pozostawienie adresu e-mail w komentarzu
  6. Na Wasze komentarze czekam do poniedziałku, 7. listopada 2016 do godziny 23:59; wyniki opublikuję w środę, 9. listopada 2016 r.
  7. Zwycięzców będzie trzech, a kolory sznurków wybrane zostaną losowo przez mnie.
  8. Wysyłka tylko na adres w PL
Powodzenia!
Szczegółowy regulamin konkursu


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Metamorfoza Wyjątkowo Szpetnego Fotela, czyli jak odnowić mebel z rattanu

$
0
0
Pamiętacie mebel, który pomógł mi zdefiniować pojęcie prawdziwej miłości? O ten:


Jego pseudonim operacyjny to Wyjątkowo Szpetny Fotel. Na wstępie musimy wyjaśnić sobie jedno: metamorfoza Wyjątkowo Szpetnego Fotela nie uczyniła z niego pięknego mebla. Wyjątkowo Szpetny Fotel nadal jest wyjątkowo szpetny, tylko ma nowy kolor i kilka ozdobników. Wciąż jednak jest asymetryczny, wciąż skrzypi, trzeszczy i wyrywa nieuważnym włosy. Nie będę się jednak nad nim więcej pastwić, bo był dla mnie cenną lekcją i dzięki godzinom spędzonym na jego odnawianiu, wiem lepiej, jak powinno się za reanimację takiego mebla zabierać. Albo raczej: jak się NIE zabierać.



JAK ODNOWIĆ MEBEL Z RATTANU


Wiklina, bambus, rattan i inne naturalne "plecionki" potrafią zauroczyć swoją lekkością i wprowadzić do wnętrza nieco egzotycznego sznytu. Meble stojące wewnątrz pomieszczeń możemy (choć nie musimy) polakierować bezbarwnym preparatem. Należy je też regularnie odkurzać i czyścić - do tego najlepiej nadają się szczotki z miękkim, naturalnym włosiem i odrobina wody z octem. Trzeba jednak bardzo uważać, żeby nie przemoczyć mebla, mógłby bowiem się odkształcić lub odbarwić. Gdy z biegiem czasu wiklinowe lub rattanowe przedmioty ulegną zniszczeniu, zazwyczaj jedynym ratunkiem pozostaje przemalowanie całej ich powierzchni. Zobaczcie, jak się za to zabrać:

WSF przed metamorfozą


1. Oczyszczanie


Najpierw trzeba oczyścić mebel ze starych farb i lakierów. Jeśli - tak jak mi - nie chce się Wam zeszlifowywać ich do żywego, pozbądźcie się przynajmniej tych warstw, które się łuszczą i kiepsko trzymają się podłoża. Do walki ze starą farbą przyda się cały arsenał: ja użyłam cykliny (na równych powierzchniach), papieru ściernego (w zakamarkach) i waty stalowej (głownie na powierzchniach plecionych, a także na koniec - w celu wygładzenia fotela).




2. Gruntowanie


Po oczyszczeniu, na powierzchnię fotela nałożyłam dwie warstwy białego gruntu do drewna. W łatwiej dostępnych miejscach operowałam gąbkowym wałkiem. Choć zazwyczaj nie trawię i nie używam tego wynalazku (strasznie pije farbę i oddaje ją w nierównomierny sposób), to tutaj świetnie się sprawdzał ze względu na swoją miękkość - wystarczyło mocniej przycisnąć, aby dostać się w trudniej dostępne miejsca.

Totalne hardkory w postaci niezliczonych szczelin, plecionego siedzenia i łączeń tyczek zdobywałam pędzlami: okrągłym średniaczkiem oraz zupełnym wypierdkiem (takim, wiecie, do malowania akwarelami na kartce A4 podczas szkolnej lekcji plastyki). Koszmarnie żmudne i wyczerpujące zadanie. Dlatego w końcu zdecydowałam się na outsourcing i zatrudniłam fachowca:

Gruntowanie...

...i po gruntowaniu.


3. Malowanie


Farbę do pomalowania "stworzyłam" sama. A właściwie jej kolor. Ponieważ chciałam uzyskać barwę szarozieloną (taką trochę khaki, ale z mniejszą ilością żółci), kupiłam szarą farbę akrylową i pigmenty: biały, zielony, granatowy. Z puszki odlałam taką ilość farby, która powinna wystarczyć mi na dwukrotne pomalowanie mebla (to bardzo ważne, bo szansa, że uda się drugi raz uzyskać identyczny kolor, jest dość marna) i zaczęłam zabawę: stopniowo dodawałam zielony pigment, potem nieco granatowego i sporo białego. Kilka razy nakładałam uzyskany miks na fragment fotela i oceniałam, czy barwa mnie satysfakcjonuje.

Generalnie, jestem zadowolona z efektu, kolor bardzo mi się podoba, choć... zupełnie nie jest to to, co zamierzałam uzyskać! Dlaczego? Powód jest prosty: pigmenty mieszałam przy silnych LEDach, fotel malowałam w halogenowym półmroku, a kolor oceniłam dopiero na drugi dzień, w świetle dziennym (ale takim październikowo-listopadowym, coś à la noc polarna na kole podbiegunowym). Także, kto wie, może latem okaże się, że to jednak jest ten odcień. Nigdy nie wiadomo...

Mimo całej frajdy, jaką miałam przy kolorystycznych kombinacjach i samym malowaniu, muszę otwarcie przyzać, że odradzam Wam tę metodę. Straciłam na nią ogromnie dużo czasu i nie jestem pewna, czy akrylówka długo utrzyma się na tej nietypowiej powierzchni. Gdybym miała drugi raz odnawiać WSF, zagruntowałabym go farbą w sprayu (np. RUST-OLEUM) i polakierowała - również sprayem.
Wybór kolorów sprayów w marketach nie jest imponujący, dlatego sprzedam Wam sprytnego tipa od mojego Męża: zaopatrujcie się w sklepach (także internetowych) z farbami dla grafficiarzy. Godna polecenia marka Montana  ma próbnik kolorów opiewający na ok 80 pozycji. Nie ma za co.


4. Skórzane wykończenia


Chcąc wzmocnić rozchybotane "stawy" Wyjątkowo Szpetnego Fotela, byłam bliska zamówienia szpuli rattanu i oplecenia na nowo wszystkich łączeń. Cenowo nie wyglądało to jednak zbyt korzystnie, więc ruszyłam głową i wymyśliłam inne (i chyba bardzie efektowne) rozwiązanie - zamiast rattanu kupiłam płaskie rzemienie i w kilku miejscach zastąpiłam nimi oryginalne łączenia. Do przymocowania użyłam malutkich gwoździków.


Oto jak prezentuje się skończony fotel. Tak jak uprzedzałam: szału nie ma, ale ilość wspólnie spędzonych godzin bardzo nas do siebie zbliżyła. Muszę przyznać, że pałamy do siebie coraz większą sympatią, chociaż ja wciąż wypominam mu, jakim wrzodem na dupie się dla mnie okazał, a on - słysząc z moich ust słowo dupa - zaczyna od razu coś tam skrzypieć o mojej wadze, o ilości zjadanych przeze mnie czekolad i rosnącym rozmiarze bielizny. Nie wiem w ogóle, co mu do tego. Phi.



Na koniec, dla wytrwałych, mam wyniki konkursu z Bobbiny.pl. Słuchajcie, powiem uczciwie: zasypaliście mnie taką lawiną fan-tas-tycz-nych wspomnień i opowieści, że ledwo się przez nie przekopałam! Te wszystkie zabawne i wzruszające historie zasługują na książkę, poważnie tak myślę. Moje wspomnienia są raczej mgliste, więc nawet nie wiecie, jak bardzo Wam zazdroszczę tych wyrazistych obrazów z dzieciństwa... Lody włoskie, ciepłe Murzynki, półkuliste Cassate, robione ręcznie przez mamusie i babcie sorbety - przenieśliście mnie do sielankowej krainy dzieciństwa, gdzie nie ma większych zmartwień niż przeciekające wafelki i poplamione sukienki...

Chciałabym odwdzięczyć się Wam wszystkim, ale wiecie, jak jest. Myślałam, że jak zrobię sobie wstępną selekcję, to będzie mi łatwiej dokonać wyboru, ale kartka skoczyła mi się gdzieś w połowie Waszych komentarzy. No dobrze, nie będę już Was torturować, zróbmy to szybko, żeby jak najmniej bolało:

120 metrów sznurka Bobbiny Rainbow otrzymują: 

yoasia_88 za anegdotkę o "muzycznych" lodach,
Cytrulina za zaintrygowanie mnie niesamowitymi smakami lodów od p. Kwaśniaka,
magda.pogorzelska za przywołanie wspomnień o swoim Dziadku, który tak bardzo przypomina mi mojego

Dziewczyny, prześlijcie mi, proszę, dane do wysyłki na adres piatypokoj{małpa}gmail.com

Wszystkim, którzy podzielili się ze mną swoimi lodowymi historiami, raz jeszcze pięknie dziękuję. Mam nadzieję, że - chociaż muszę Was wypuścić z pustymi rękami - nie żałujecie tego zagłębienia się w świat dzieciństwa i czas ciepłych, beztroskich wakacji oraz że choć na chwilę oderwało Was to od ponurej listopadowej aury. 


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Nasza łazienka #1 - inspiracje

$
0
0
Kochani, piszę dziś do Was wprost z otchłani mojej wanny, mając wielką nadzieję, że jest to jedna z moich ostatnich kąpieli. W niej.

[Tu muszę wtrącić mały disclaimer-dygresyjkę. Bardzo dawno temu (jakoś wtedy, gdy ostatni dinozaur dogorywał w męczarniach) kupiłam sobie czasopismo dla panów. Nie, nie dla panów. Dla mężczyzn (sorry, ale jednak "dla panów" brzmi jakoś obleśnie). W miesięczniku owym przeczytałam, że to działa pobudzająco na wyobraźnię faceta, jeśli mu się np. podczas rozmowy telefonicznej (no mówiłam, że to było w tych zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze ludzie do siebie dzwonili!) ot tak, mimochodem, wspomni, że się akurat siedzi w wannie. Bo on sobie od razu wizualizuje i... wiadomo.

Piszę to asekuracyjnie, by na wszelki wypadek - gdyby okazało się, że wtedy, w okresie jurajskim, ktoś z Was czytał tę samą gazetę i gotów źle zinterpretować moje wyznanie - zaprzeczyć z góry wszelkim pomysłom tego rodzaju. Niczyjej wyobraźni tu pobudzać nie zamierzam, a przynajmniej nie tych płatów mózgowych odpowiedzialnych za przedłużanie gatunku. A jeśli ktoś - na własną odpowiedzialność - bardzo chce sobie wizualizować, niech nie zapomni uwzględnić pływających wokół mnie okruchów rogalika francuskiego (#mniam) oraz słodkawego zapachu czarnej pleśni, która zamieszkała pod wanną (#wogóleniemniam).]

Tym sposobem, po rekordowo krótkim wstępie, dopływamy do brzegu. Bo wspomniana pleśń w połączeniu z wielką dziurą wybitą przez nas w miejscu stelaża WC by powstrzymać zalewanie sąsiadki (Ding dong dzień dobry mam zaciek na suficie wie pani coś na ten temat? - Znacie to?) uczyniła remont łazienki najpilniejszą ze spraw na naszej liście to-do. Dekory z motywem bambusa i umywalka sięgająca mi do pół uda też się do czary goryczy dołożyły.

Co zatem robi przykładny bloger przygotowując się do remontu łazienki? Primo, sprzedaje nerkę. Secundo, przegląda Pinterest. Tertio, rozsyła maile do autorów ulubionych inspiracji z prośbą o pozwolenie na publikację zdjęć. To coś po tertio, dzieli się z Czytelnikami pomysłami na wnętrze, którego i tak mieć nie będzie, bo jego łazienka nie ma okna, za to ma jednocyfrową ilość metrów kwadratowych.


Oto, co mnie inspiruje:


JODEŁKA, RYBIA ŁUSKA I KOLOR





[Zdjęcie: James Balston]

[Zdjęcie: Carola Ripamonti; proj. "Metaphysical Remix - Apartment in Turin" Marcante-Testa (UdA Architects)]

[Zdjęcie: INT2architecture]



DREWNIANE BLATY

[Zdjęcie: Rhiannon Taylor]

[Zdjęcie: Truth & co.]

[Zdjęcie: Mallory Nicole Wright, proj. Trio Design]



ZŁOTA ARMATURA


[Zdjęcie: Michael Graydon]



WZORZYSTE PODŁOGI

[Zdjęcie: Arden Wray]


[Zdjęcie: Erin Williamson]



KOMODY

[Zdjęcie: Casey Keasler]

[Zdjęcie: Tessa Neustadt, proj. Emily Henderson]

[Zdjęcie: Royal Roulotte]



EMALIOWANE UMYWALKI

[Zdjęcie: Jessica Pages]


Z całą pewnością mogę obiecać, że nie wszystkie z tych pomysłów da się realnie wcielić w życie w naszej narażonej na destrukcyjne siły mikrołazience. Ba, nie wszystkie te rzeczy chciałabym mieć. To po prostu wizje, które przewinęły mi się przez głowę i spodobały. Większość z nich jest już dobrze znana, a nawet deczko wyświechtana (żeby nie powiedzieć, że zajechana jak sandały Araba), ale - takie mam wrażenie - niekoniecznie w Polsce. W Polsce królują białe fazowane subway tiles, imitacja betonu na podłodze i drewniane akcenty. A mi się marzy... kurna chata... coś innego.


[Wszystkie zdjęcia zostały użyte za wiedzą, zgodą i  błogosławieństwem ich Autorów.]


Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

(Nie)idealny dywan orientalny

$
0
0
Gdybym urodziła się Indianką wśród Czejenów, Siuksów czy Czarnych Stóp, gdzieś na spalonej słońcem prerii, na pewno nie dostałabym żadnego z tych poetyckich imion, które wszyscy znamy z "Doktor Quinn". Nie wołano by do mnie ani Rącza Łanio, ani Szemrzący Potoku, ani Księżycowa Poświato. A nawet gdyby - zwiedzeni słodkim niemowlęcym uśmiechem - indiańscy rodzice nadali mi jeden z tych pięknych przydomków, to po latach, poznawszy się na mnie, starszyzna plemienia z pewnością zarządziłaby zmianę. I tak zostałabym Prędką Wymówką, Przekorną Wichurą, Leniwą Pumą albo po prostu Wrzodem na Dupie.

Ale luzik, nie musicie mi współczuć, bycie Wrzodem wcale nie jest takie złe. A jeśli Wrzód wie, czego chce, obstaje przy swoich postanowieniach z przekonania, a nie dla kaprysu, utrudnia innym życie w imię przyszłych udogodnień i robi im na złość, bo dąży do czegoś, w co sam głęboko wierzy, to w ogóle jest spora szansa, że na koniec usłyszy pochwałę i komplement. I jeszcze pogłaszczą go po głowie. Z obrzydzeniem, ale pogłaszczą.

Już od roku wiedziałam, że chcę mieć w domu orientalny dywan. Mimo iż salon wyglądał wówczas zupełnie inaczej niż teraz, czułam, że barwny, pstrokaty pers komponowałby się wcale nieźle. Skąd takie przekonanie? Cóż... z Pinteresta. Naoglądałam się tylu amerykańskich i - może właśnie przede wszystkim - australijskich livingów, że wzorzystego dywanu nie kojarzę już z poliestrowym wycieruchem z kiermaszu, zakrywającym klepkę u cioci Stasi z "Klanu". W ogóle mam takie krępujące poczucie, że z moimi upodobaniami wnętrzarskimi wpadłam w jakąś czasoprzestrzenną pętlę między 2013 a 2015 rokiem i już zawsze będę się miotać jak kura z obciętą głową między tymi fikusami lirolistnymi, marokańskimi pufami, farbami tablicowymi, indiańskimi strzałami i ułożonymi warstwowo kilimami. Aż w końcu wykrwawię się na jednym z nich.

Kiedy do naszego "dużego pokoju" powoli i stopniowo wjeżdżał meblowy i dekoracyjny miszmasz, kiedy stało się jasne, że idziemy w stronę barwnego eklektyzmu z lekkim jajem, dywan orientalny stał się po prostu masthewem. Zaczęłam więc przeglądać OLX w poszukiwaniu szczęścia i - jak zwykle - znalazłam go tam sporo. Chyba ze 20 dywanów w odcieniach czerwieni, nie droższych niż 300 zeta wylądowało w moich Obserwowanych. Mąż na ich widok wzdrygnął się z obrzydzeniem, a gdy zdołał zwalczyć odruch wymiotny, powiedział tylko, że "brzydkie". Wtedy ja w najbliższej budce telefonicznej raz-dwa przywdziałam mój kostium i już jako prawilny Wrzód na Dupie, w grejpfrutowym płaszczu i białym berecie, rozpoczęłam wiercenie mu dziury w brzuchu. A kiedy i to nie pomogło, po prostu poczekałam na wypłatę (jego) i ruszyłam na drugi koniec miasta po łup.

Wraz z dywanem niestety nie dostałam żadnej fascynującej historyjki, ułożyłam ją więc sama. Ponieważ wyrób jest ręcznie tkany, bardzo niedoskonały i nierówny (uwielbiam takie), wymyśliłam, że był to pierwszy dywan utkany ręcznie przez młodego chłopaka z biednego domu gdzieś w manufakturze na afgańskiej czy tureckiej wiosce. Za swoją pierwszą wypłatę nasz Abdul Aziz kupił młodszemu bratu parę sportowych skarpet ze znaczkiem prawie Nike'a, nowy garnek dla mamy, talię kart dla ojca i małego, zdalnie sterowanego drona. Przez tę bajeczkę zżyłam się z owym kawałkiem wełny (skład sprawdziłam iście średniowiecznym testem ognia; w skrócie: jak śmierdzi palonymi włosami, znaczy wełna) jeszcze bardziej i choć nie do końca pasują mi jego odcienie, ciężko będzie mi się z nim kiedyś rozstać (a kolejka chętnych z każdym tygodniem się wydłuża). Tym bardziej, że nawet mój mąż powiedział ostatnio, że mu się podoba! O ile wyznania czynione po dwóch piwach można w ogóle brać na poważnie...

Powiedzcie "cześć" wytworowi zręcznych palców skromnego Abdul Aziza o wielkim sercu:



Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!


PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Mieszkać jak Duńczyk #2 - Odense

$
0
0
Pamiętacie pierwszy post o podobnym tytule? Ten, w którym oprowadzałam Was po kopenhaskim mieszkaniu Leny, gdzie mieliśmy przyjemność mieszkać przez dwa dni podczas naszego skandynawskiego tripa. Właściwie to chciałam Wam wtedy pokazać więcej duńskich miejscówek, w których się zatrzymaliśmy, ale wówczas post zrobiłby się strasznie długi i nikt by go nie przeczytał oprócz mojej rodziny.

Ale co się odwlecze, to nie uciecze, jak powtarza sobie zapewne każdy amerykański policjant parkując lodówę pod Dunkin' Donuts. Dziś pokażę Wam zatem mieszkanko w Odense - niezbyt duże, w sam raz dla takiej pary jak Jonas i jego dziewczyna, którzy mieszkają tam na co dzień. Mimo niewielkiego metrażu wnętrza wydawały mi się dziwnie przestronne i... puste wręcz. Ale może to po prostu kwestia umiaru - zapewne Jonas nie gustuje w OLX tak jak ja...

Wprawdzie dla każdego granica umiaru jest gdzie indziej, jednak bez niego nawet kolekcjonujący co popadnie antyminimalista z przekonania może łatwo zmienić swój dom w zwykłą graciarnię. Wszyscy znamy (i kochamy) te programy o zbieraczach na TLC, gdzie spod iście geologicznych warstw wintydżowych ubrań, porcelanowych kotków, pudełek po pizzy wykazujących cechy organizmu żywego i podręczników do feng shui eksperci od sprzątania wyławiają właściciela (zwykle z problemami psychicznymi), który przez kolejne pół godziny na przemian łka spazmatycznie i z pianą na ustach wyrywa z rąk sprzątaczy czterdziestoletnie pluszaki.

Umiar jest trudny, wiem. Ja sama mam problem z tym, że jak się w coś wkręcę, to po prostu płynę. Albo nawet zanim się wkręcę. W jednej minucie wpadam na pomysł własnoręcznego uwarzenia zimowego kremu do dziecięcych pyszczków, a w kolejnej "ocykam" się przed laptopem, w internetowym sklepie, z koszykiem wypełnionym komponentami za kilka stów i kursorem myszki tuż nad guzikiem "kup z obowiązkiem zapłaty".

Wy też na pewno znacie to uczucie, kiedy wchodzicie do supermarketu tylko po jajka, zarzekając się: nieee no, nie biorę wózka, nie ma bata, przecież ja tylko po jajka!, a pół godziny później pot zalewa Wam oczy, kiedy tachacie cztery wypchane siaty na sam koniec parkingu. A w jednej z tych siat róg pudła z gofrownicą z promocji właśnie zrobił wielką dziurę.

Dość gadania! Oto my w Odense - mieście Andersena - i miłe mieszkanko w starej kamienicy:




Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket

Cacko z dziurką, czyli stolik kawowy ze szkolnej ławki

$
0
0
Dzisiaj zacznę od coming-outu, który może okazać się moim łabędzim śpiewem i... ostatnim postem na blogu. Przynajmniej ostatnim pisanym na wolności, zanim mi kolbami w drzwi załomocą. Nie jest to z mojej strony żaden akt odwagi - ja się po prostu zupełnie nie boję więzienia, wręcz przeciwnie: jawi mi się ono jako takie... wakacje o obniżonym standardzie. Miejsce, gdzie można się wyspać i nikt nie włazi Ci na pryczę (no taką mam przynajmniej nadzieję, chociaż kinematografia uczy nieco inaczej), gdzie dużo się czyta, gdzie nie trzeba gotować, gdzie znika poranne pytanie "co ja mam na siebie włożyć?" i gdzie moim jedynym zmartwieniem byłby brak Wi-Fi i nachosów.

A teraz obiecane wyznanie: jestem wandalem.

Przez 18 lat edukacji szkolno-uniwersyteckiej dokonałam tysięcy aktów wandalizmu, a moimi ofiarami w przeważającej większości były niewinne ławki. Bez skrupułów bazgrałam po blatach, rysowałam wesołe penisy, szkicowałam portrety nauczycieli, pisałam ściągi i cytowałam Coelho na zmianę z moimi ulubionymi raperami.
Długopis to nie wszystko, co musiały znosić moje ławki - przez niemal dwie dekady przykleiłam do nich okrągły pierdylion gum do żucia. A może i więcej. 
Tak. 
Na pewno więcej.

Ten mój wandalizm był swego rodzaju... Zemstą. Zemstą na systemie za to, że muszę tkwić w dusznej salce i udawać, że słucham wszystkich tych pierdół, które wtedy sprzedawano mi jako megakurwaważne, rozliczano z ich znajomości, a których już oczywiście od dawna nie pamiętam.
Patrzyłam na coraz to nowe tematy, w duchu myśląc: na chuj mi znajomość masy molowej wodoru???, a na głos pytając Dorosłych: 
- Jak i kiedy ta wiedza przyda mi się w życiu? Oprócz "Jednego z dziesięciu"?
- Blablabla. - Odpowiadali Dorośli. - Ucz się ucz, bo nauka to do potęgi klucz!

Więc ja, zrezygnowana, trochę wkuwałam, trochę zrzynałam, zaliczałam i - wciąż nie wiedząc, po co - dostawałam tę durną piątkę. I tak do dziś, paradoksalnie - bo oceny miałam bardzo dobre i z nauką radziłam sobie nieźle - nie lubię instytucji szkoły, no tak już mam. Poważnie wątpię też w to, że będę umiała wmówić moim dzieciom, że szkoła jest super, że prace domowe są bardzo potrzebne, że w dorosłym życiu po prostu nie wypada tego wszystkiego nie wiedzieć. No bo przecież "Jeden z dziesięciu", dzieci, heloł!

Zresztą, chłopaki chyba czują pismo nosem (albo słyszeli, jak krzyczałam przez sen, gdy po raz kolejny śniło mi się, że przyszłam nago na egzamin ustny z klasycznej literatury arabskiej), bo ich kłótnie ostatnio wyglądają tak:
- Jesteś kupa.
- Ty jesteś kupa.
- A ty jesteś majtki.
- Nie, ty jesteś majtki.
- A ty... Idziesz do szkoły!
- [Płacz] NIEEEEE! MAAAAMOOO, ON POWIEDZIAŁ, ŻE JA IDĘ DO SZKOŁY!



No i tego. Wyszło jak u Chylińskiej, a ja przecież chciałam tylko przedstawić Wam moją ławę z ławki. Upolowałam ją pół roku temu na OLX za całe dwie dychy. Biedaczka była ciachnięta na śmiesznej wysokości 28 cm i cała zapaćkana olejną farbą w kolorze kupy ząbkującego niemowlęcia. Niezależnie od tego, uwiodła mnie swoją dziurką, czyli otworem na kałamarz i wyżłobieniami na obsadkę ze stalówką. No i tym, że była zupełnie wolna od wyżutych gum i wesołych siusiaków! Jak to dobrze, że nie uczył się przy niej żaden brzydki wandal... Oczywiście, tak samo jak dywanowi, ułożyłam ławeczce stosowną historyjkę, której głównym bohaterem jest szkolny konserwator, pan Marian (przez niesfornych uczniów zwany bez szacunku cieciem). Pan Marian raz na pięć lat musiał malować wszystkie ławki w szkole farbą, która akurat była w promocji, a traf (bądź też jakieś niejasne dla Mariana prawidła rynku) chciał, że zawsze był to ten sam brunatny kolor. Marian wściekle machał pędzlem, trochę dlatego, że tak bardzo marzył, by choć raz pomalować ławki na kanarkowo, na wrzosowo, na rozbielony seledyn, kawę z mlekiem lub arbuza z marakują, a tu wiecznie ten brąz i tylko brąz. Ale jednak przede wszystkim dlatego, że miał tych ławek strasznie, kuźwa, dużo do obrobienia.

To by w sumie tłumaczyło fuszerkę i kreatywne stolarstwo, jakiego polem był nasz stolik kawowy. Żeby doprowadzić go do trochę bardziej przyjaznego dla oka stanu, musieliśmy zdjąć całą farbę: była już na tyle stara i krucha, że z bukowych nóżek zeszła elegancko dzięki cyklinie, szlifierce i cierpliwości mojego Męża. Blat potraktowaliśmy żelem do usuwania starych powłok. Nie ukrywam, że trochę żałuję tej decyzji, bo bordowy pigment wylazł z farby i wniknął głęboko w strukturę drewna, sprawiając, że jego naturalna barwa była już nie do odratowania. Ale nie ma tego złego - z pomocą przyszedł poprzedzony gruntem kolor RAL 5001 z mieszalnika pewnej dobrej firmy na F. Farba, mimo iż nie pokrywaliśmy jej żadnym lakierem, sprawdza się doskonale, szczególnie, że zdarza nam się po tym blacie chodzić. Nie mówiąc o trzymaniu na nim nóg. Trzymanie nóg na stolikach to jest w naszym domu absolutny standard.

Nawet ta odratowana, piękna buczyna na nóżkach i bokach mebla była w średnim stanie. To znaczy obiektywnie średnim, bo dla mnie to istne cudo: ryski, zadrapania, ślady atramentu - to wszystko sprawia, że uwielbiam ten mebel do szaleństwa. Aby trochę przyciemnić drewno, zawoskowałam je na kolor "średni dąb". Piękny, szlachetny, nie za jasny i nie za ciemny. Na razie woskowałam i polerowałam dwukrotnie i wszystko świetnie wygląda - zobaczymy, jak mi pójdzie z dbaniem o te powierzchnie w przyszłości...

Panie i panowie, można się jarać moim cackiem z dziurką:



Spodobał Ci się ten post? Dziel się nim i śledź Piąty Pokój, aby być na bieżąco!

PhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucketPhotobucket
Viewing all 200 articles
Browse latest View live